Premier nie przejął się też nadzwyczajnie słowami własnego ojca z wywiadu dla „Rzeczpospolitej", w którym Kornel Morawiecki mówił, że „rząd powinien uruchomić korytarze humanitarne" oraz że „te 7 tysięcy na 40-milionowy kraj, na które zgodził się poprzedni rząd, nie powinno być problemem".

Za to świta pana premiera nadal błyszczy w wypowiedziach na temat pomocy. A najbardziej minister Beata Kempa, która została specjalnym pełnomocnikiem ds. pomocy humanitarnej. W rozmowie z portalem wPolityce.pl oświadczyła, że wyjazd i wybór np. kilkorga dzieci do leczenia w Polsce byłby „najłatwiejszą działalnością, ale też tego rodzaju pomoc można świadczyć na miejscu". Dodała, że finansowana przez Polskę pomoc na miejscu jest „zastosowaniem mechanizmu odwróconych korytarzy humanitarnych".

„Odwrócone korytarze humanitarne" to może być absolutnie unikatowy wkład Polski w pomoc dla cywilnych ofiar wojen. Ciekawe, co powiedziałby o tym pomyśle papież Franciszek, który podczas spotkania z wiernymi w Nowy Rok zaapelował, by „nie gasić nadziei w sercach" migrantów i uchodźców. Cały świat zajmuje się tworzeniem standardów, godnych warunków i procedur, według których bogatsza część ludzkości, która nie cierpi na skutek wojen, bombardowań i czystek etnicznych, mogłaby pomagać tym, którzy takiego szczęścia nie mają. Watykańska Sekcja ds. Migrantów i Uchodźców, konsultując się z konferencjami episkopatów oraz zaangażowanymi w tej dziedzinie katolickimi organizacjami pozarządowymi, wypracowała Dwadzieścia Punktów Działalności w tych kwestiach. Są one „zakorzenione w potrzebach określonych na poziomie oddolnym oraz osadzone w najlepszej praktyce Kościoła". Jednak bez wątpliwości nie są zakorzenione w polskim katolicyzmie na pokaz w wydaniu rządowym.

„Pomoc na miejscu", o której chętnie mówią członkowie rządu, to przede wszystkim działanie Caritasu – organizacji kościelnej, której działalność wynika z ducha prezentowanego przez Watykan i Konferencję Episkopatu Polski, a nie ojca Tadeusza Rydzyka. A jak to się ma do pieniędzy? Jedna czwarta wszystkich – przyznajmy, dość skromnych – środków, które przeznaczane są na pomoc humanitarną na terenach ogarniętych wojną, pochodzi wprost z kieszeni Polaków, a nie z budżetu. Całość sumy to trochę ponad 200 mln zł. Niewiele jak na spokój sumienia, który chcą kupić politycy. Dobrze, że do pomocy humanitarnej dokładają się obywatele, bo środków byłoby jeszcze mniej. Widocznie jednak z miłosierdziem jest tak, jak opisał to Michaił Bułhakow w „Mistrzu i Małgorzacie". Nawet jeśli pozatykać szmatami wszystkie szpary pod drzwiami i w oknach – jakoś znajdzie drogę.