W latach 30. w fabrykach Detroit, które produkowały większość samochodów w USA, pracowało wielu Polaków. Były ich tysiące. 30, może 40 proc. całej populacji ludzi pracujących w tej branży. Na tyle dużo, że fabrykanci zatrudniający amerykańskich inżynierów kierowali ich na lekcje polskiego, by mogli się porozumieć z pracownikami. Tak nasi rodacy budowali potęgę motoryzacyjną Stanów Zjednoczonych.

Zarazem ci sami ludzie nie mieli prawa mieszkać w lepszych dzielnicach miasta. Rasizm ówczesnych władz miejskich Detroit przesądzał o tym, że musieli dusić się w gettach. Byli gorszym gatunkiem od WASP (White Anglo Saxon Protestant, biały anglosaski protestant), pogardzanymi katolikami z ludzkiego śmietnika, jakim dla największej demokracji świata była wtedy nieokreślona politycznie Europa Środkowa.

Nie byliśmy jedynymi ofiarami tej pogardy. Gardzono również „brudnymi” Włochami, „zapijaczonymi” Irlandczykami czy „parszywymi” Żydami. Ale i tak w wyścigu na pogardę wygrywali czarni, Afroamerykanie, potomkowie niewolników wykradanych z rodzimej Afryki przez mafie handlarzy żywym towarem. To niewątpliwie jeden z największych paradoksów historii i zarazem niegodziwości współczesnych czasów, że 157 lat po zniesieniu niewolnictwa w Ameryce kraj ten wciąż obciąża potworny grzech rasizmu. Afroamerykanie w USA to ludzie drugiej kategorii, chyba że osiągnęli sportowy lub finansowy sukces, jak Tiger Woods, Whitney Houston czy raperzy. Tak, tych ludzi się uwielbia i stawia na wyżyny, podobnie jak się gardzi masą ich rodaków. Dla większości białych obywateli USA czarni to ludzie innej kategorii, bezrobotni oszuści i potencjalni przestępcy. Każdy, kto był w Stanach, ma tego świadomość.

I właśnie takie myślenie stało za morderstwem w Minneapolis. Derek Chauvin, biały policjant, nie reagował na agonię George’a Floyda właśnie dlatego, że przyciskał kolanem czarnego, nie człowieka. Gdyby Floyd był biały, zaprowadzono by go na komisariat i dano szansę kontaktu z adwokatem. Niestety, był czarny i na taki konstytucyjny przywilej nie zasługiwał.

Patrzę na migawki telewizyjne z USA i się burzę. Studiowałem w Stanach, pokochałem ten kraj jak ojczyznę i dałbym życie za idee, które za nim stoją. A zarazem jako człowiek spowinowacony z Afrykanami, Polak XXI wieku, nie mogę tej niegodnej, rasistowskiej Ameryki zaakceptować. W dniach, kiedy płoną ulice wielkich amerykańskich miast, marzę o tym, by w ojczyźnie demokracji doszło do przewartościowania poglądów o ludzkiej kondycji, o naturze człowieka. Nazywam się George Floyd i jestem czarny.