Tego nie wiem, niemniej Jarosław Kaczyński występując na scenie obok Morawieckiego wyraźnie wskazał go jako autora sukcesu i wyróżnił. W języku polityki partyjnej oznacza to przecięcie spekulacji o możliwości awansu niechętnych premierowi koterii, spektakularną porażkę konkurentów (porażka Patryka Jakiego jest porażką Zbigniewa Ziobry) i czasową dominację ośrodka premiera.
Wybór logiczny, ale nie dla każdego – zwłaszcza ekspertów od partyjnych gierek – oczywisty. Bo zwycięstwo Morawieckiego (czytaj PiS) w wyborach było okraszone mocnym atakiem i poważnym zachwianiem pozycji premiera.
Po pierwsze potężnie uderzyły w niego odkurzone taśmy od Sowy. Morawieckiego próbowano pokazać jako człowieka z dawnego układu, co twardemu elektoratowi PIS nie mogło się spodobać. Po wtóre został zaatakowany (są hipotezy, że sam zaatakował) ujawnionym w fatalnym momencie wnioskiem Zbigniewa Ziobry o zbadanie przez Trybunał Konstytucyjny zgodności przepisów traktatu europejskiego z Konstytucją RP. Przeciwnicy zyskali mocny argument, że PiS chce wyprowadzić Polskę z Unii.
Morawieckiemu udało się jakoś wyminąć potężną rafę i wątek polexitu nie poszedł na jego konto. Kolejnym ciosem w PiS była decyzja TSUE o zawieszeniu przepisów zmieniających ustawę o Sądzie Najwyższym. I tę rafę Morawiecki ominął, nie spiesząc się nadto z komentarzami dotyczącymi decyzji luksemburskiej sędzi.
Ewidentny błąd popełnił jeden, ogłaszając, że zagłosowanie na kandydatów PiS ułatwi pozyskiwanie przez samorządy środków finansowych. Ta deklaracja zapachniała szantażem, a tych w Polsce się nie lubi. Ważnym zarzutem wobec Morawieckiego mogło i wciąż może być, że nie pojawiał się (poza wywiadem w Polsat News) w mediach neutralnych, co mogło by poszerzyć nieco krąg wyborczy kandydatów Zjednoczonej Prawicy o ludzi centrum. Trzymał się w przekazie PiS-owskich lojalistów, ale pewnie tak było trzeba wobec mocnych zarzutów, że jest przefarbowanym człowiekiem dawnych elit i zaprzysięgłym banksterem.