Bo scenariusze na jesienne wybory mogą być dwa.

Pierwszy – to frontalna konfrontacja rządzącej partii z jej partyjnymi (niekoniecznie parlamentarnymi) przeciwnikami. W tej logice naprzeciw Prawa i Sprawiedliwości stają połączone (lub nie) siły Platformy, Nowoczesnej, PSL, SLD, Razem itp. Dochodzi do wielkiego przeciągania liny, którego stawką jest – na wypadek sukcesu opozycji – zgrabna uwertura do przyszłorocznych wyborów europejskich i parlamentarnych. Na wypadek klęski zaś wyświetlający się na czerwono alert: „terrain ahead, czas na zmiany”.

Drugi scenariusz to konfrontacja obozu władzy o autokratycznych skłonnościach z obrońcami społeczeństwa obywatelskiego. To zderzenie o znacznie większej liczbie graczy i poważniejszej stawce, którą jest model władzy na przynajmniej dekadę. Model centralistyczny wobec zdecentralizowanego. Państwo permanentnej interwencji naprzeciw państwa swobód obywatelskich i demokracji liberalnej. Taka konfrontacja to również przeciąganie liny, ale angażujące znacznie szerszą reprezentację polityków, z samorządowcami na czele, ale również z udziałem ruchów obywatelskich, ulicznych etc.

Który ze scenariuszy ma większy sens i który jest groźniejszy dla ludzi władzy? Sondaże nie zostawiają wątpliwości. W rankingu partii PiS to gigant w porównaniu z konkurentami. Czy do jesieni się to zmieni? Śmiem wątpić. Musiałby wpaść – jak „Titanic” – na górę lodową, a zimę mamy już raczej za sobą. Dla przeciwników partii prezesa Kaczyńskiego zostaje więc druga ścieżka: partia władzy versus szeroka reprezentacja środowisk demokratycznych. A w tej logice trudno mieć wątpliwości, że nie tylko Adamowicz powinien wejść na ten pokład, ale każdy, kto ma naturalne poparcie społeczne. Eksperymenty typu młody Wałęsa czy pani posłanka Pomaska są nazbyt ryzykowne. Czy zatroskany tata Lech Wałęsa to rozumie?