Rzecz jasna deklaracja Orbana to na razie tylko słowa. W gruncie rzeczy jej finał może być taki, że Węgry nadal nie będą przyjmować uchodźców. Ale w polityce i dyplomacji gesty są czasem równie ważne jak realne działania. Premier Węgier zapewne nieprzypadkowo powiedział o warunkowej gotowości do przyjmowania uchodźców akurat w wywiadzie udzielonym niemieckiej gazecie – to symboliczne wysłanie sygnału tworzącemu się właśnie rządowi Niemiec: różnimy się, ale możemy szukać kompromisu. A gotowość do kompromisu to już podstawa do dialogu, który z pewnością przynosi więcej zysków niż okopanie się i prowadzenie ze swojego okopu wojny na słowa z całym światem.

Orbanowi jest tym łatwiej zrobić pół kroku w tył, że wie, iż daleko przed sobą zostawia Polskę, która nadal będzie prowadzić walkę o to, aby ani jeden uchodźca nie trafił do naszej części Europy. W związku z tym jego deklaracja jest z jednej strony bezpieczna – bo premier Węgier może liczyć na to, że to Polska będzie torpedować wszelkie próby wprowadzenia nowego mechanizmu relokacji uchodźców; a z drugiej korzystna dla Węgier z perspektywy europejskiej gry. Oto Orban po raz kolejny pokazuje, że w swoim eurosceptycyzmie różni się od Warszawy tym, że zachowuje się pragmatycznie. Na potrzeby polityki wewnętrznej jest symbolem walki o podmiotowość swojego narodu realizując węgierski wariant „powstawania z kolan”. Ale w polityce zagranicznej stać go na gesty wskazujące, iż jest pewien margines kompromisu, na który gotów jest pójść. Już raz Orban zapunktował w ten sposób kosztem Polski, nie popierając antytuskowej ofensywy polskiej dyplomacji. Teraz zdaje się powtarzać ten scenariusz ustawiając Polskę w roli głównego problemu Unii.

A Polska to zadanie mu ułatwia. Antyimigrancka karta była tak mocno rozgrywana przez rząd na potrzeby polityki wewnętrznej, że dziś trudno jest skorzystać nawet z koła ratunkowego, jakim byłoby zgodzenie się na uruchomienie korytarzy humanitarnych. Za często padały słowa „ani jednego uchodźcy w Polsce”, by dziś powiedzieć: „no dobrze, może tym kilku osobom pomożemy”, bez utraty wiarygodności w oczach własnych wyborców, którym skutecznie udało się zaszczepić niechęć do przybyszów z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej.  Zresztą gdyby nawet dziś Polska wyraziła gotowość do uruchomienia korytarzy byłoby to już wtórne wobec znacznie dalej idącej deklaracji Orbana, która na pewno nie pozostanie nie zauważona w Europie. A posunąć się dalej niż Orban w ogóle już nie można, bo to oznaczałoby zgodę na automatyczny podział uchodźców między kraje UE (Orban mówi o mechanizmie, w którym to Węgry decydowałyby, kogo przyjąć). W efekcie jedynym rozwiązaniem będzie zapewne trwanie dalej na radykalnie antyuchodźczym stanowisku i strojenie się w szaty jedynego sprawiedliwego w UE. Czyli toczenie wojny za Orbana, który pewnie nie miałby nic przeciwko temu, żeby żadnego nowego mechanizmu relokacji w UE nie było.

W efekcie radykalnie antyuchodźcza polityka polskiego rządu staje się ekstremalnie kosztowna na arenie międzynarodowej. Nie dość bowiem, że dajemy się zręcznie wepchnąć w rolę najbardziej awanturniczego kraju UE, to jeszcze dodatkowo utrudniamy sobie relacje z Komisją Europejską, z którą toczymy przecież spór o reformę sądownictwa w Polsce. A jakby tego było mało – niejako przy okazji – pogarszamy sobie relację z Ukrainą powtarzając jak mantrę dane o 2 mln ukraińskich uchodźców, co jest policzkiem dla Kijowa, bo Ukraina przy stosowaniu takiej nomenklatury jest nieomal państwem upadłym.

Co zyskujemy? Wysokie poparcie dla rządu w kraju. Ale pytanie, czy ortodoksja w sprawie uchodźców jest na pewno warunkiem koniecznym takiego poparcia? I czy jest warta tego, by aspirująca do roli czołowego kraju UE Polska, była rozgrywana przez mające znacznie mniejsze ambicje Węgry.