Można więc oddać głos od godziny 14 w piątek do 14 w sobotę. Ten pragmatyzm ujawni się też zapewne w wynikach wyborów. Zwycięzcą prawdopodobnie zostanie Andrej Babiš, ani nie pełną gębą populista, ani prawicowiec, ani też nie lewak.

Stoi okrakiem pomiędzy różnymi prądami politycznymi. A na gruncie międzynarodowym pomiędzy Rosją, Unią, Niemcami i Polską. Mówi najczęściej to, co chcą usłyszeć rozmówcy. Jak ognia unika wyrazistych sądów. W pewnym sensie stanowi nową jakość w czeskiej polityce, którą socjolodzy nazywają centrowym populizmem.

Babiš jest miliarderem i podobnie jak Donald Trump patrzy na świat przez pryzmat gospodarki. Ma też wiele wspólnego z rosyjskimi oligarchami. Chce z Rosją robić interesy, w czym przeszkadzają mu unijne sankcje. Dla Warszawy jego prorosyjskość może być poważnym obciążeniem przyszłych relacji. Tym większym, że w jego rządzie mogą się znaleźć ministrowie z partii komunistycznej, możliwego koalicjanta. W dodatku prezydent Miloš Zeman wzywa do uznania aneksji Krymu. A Babiš i Zeman tworzą w pewnym sensie polityczny tandem, wspierając się nawzajem.

Warszawa może być jednak spokojna pod jednym względem. Babiš podchodzi do problemu uchodźców i imigrantów podobnie jak rząd PiS. To obecnie najważniejsze spoiwo Grupy Wyszehradzkiej. Podobnie jak polski rząd nowy gabinet w Pradze będzie prawdopodobnie sprzeciwiał się przyjęciu euro oraz daleko idących reform UE.

Po niemal pewnym sukcesie ugrupowania Babiša i odsunięciu od władzy czeskich socjalistów, a także po niedawnych wyborach w Austrii, w których wygrali konserwatyści, partie socjaldemokratyczne rządzą jedynie w siedmiu spośród 28 krajów Unii. W 2000 r. socjaldemokraci rządzili w dziesięciu z 15 ówczesnych państw członkowskich. Europa się zmienia. Ateistyczne Czechy nie wyłamują się z tej tendencji.