Nikt nie broni opozycji składać wniosków o wotum nieufności wobec ministrów. Jej świętym prawem jest krytykowanie, rozliczenia, a wtedy kiedy trzeba, domaganie się dymisji tego, czy innego ministra lub nawet szefa rządu. Lecz w przypadku żądania przez opozycję głowy Macierewicza zarówno tajming, jak i uzasadnienie wraz z uzasadniającym to całkowity odlot. Dlaczego?
Po pierwsze już za trzy dni na Stadionie Narodowym w Warszawie z udziałem kilkunastu prezydentów i szefów rządów odbędzie się szczyt NATO, który ma potwierdzić gwarancje bezpieczeństwa, w tym te dla Polski, w postaci wysłania do czterech krajów bałtyckich bojowych grup batalionowych. Mają one bronić nas przez ewentualną agresją „zielonych ludzików” nasłanych przez Rosję. I zamiast koncentrować się na ważnych strategicznych rozmowach m.in. z prezydentem USA Barackiem Obamą, który już za kilkadziesiąt godzin wyląduje w Warszawie, to w polskim Sejmie próbuje się odwołać ministra obrony. I żeby była jasność, regulamin Sejmu przewiduje, że wniosek o odwołanie ministra musi zostać rozpatrzony na pierwszym z kolei posiedzeniu Sejmu. A PO swój wniosek złożyło 20 czerwca.
Po drugie, argumentacja, że Macierewicz wykorzystuje MON do walki politycznej, osłabia pozycję resortu, a przez to obniża poczucie bezpieczeństwa obywateli, bez przedstawienia konkretnych dowodów nie można inaczej traktować niż w kategoriach politycznej vendetty. I na nic zda się przywoływanie niedawnej publikacji w „Gazecie Wyborczej”, w której opisano rzekome kontakty Macierewicza z byłym współpracownikiem SB Robertem Luśnią. Przytoczone bowiem argumenty w obu tekstach niczego nie rozstrzygają i są w większości łatwe do obalenia, choć stawiają pewne pytania, na które warto, aby sam minister publicznie odpowiedział. Jak choćby dlaczego w corocznych oświadczeniach majątkowych Macierewicz osobiście wpisywał, że jest członkiem zarządu w Fundacji Głos, a resort twierdzi, że przez przeoczenie minister figuruje wciąż w dokumentach w KRS.
I po trzecie, spektakl jaki zafundował poseł Niesiołowski przyrównując Macierewicza do politycznego chuligana, który – jego zdaniem - nie powinien być nigdy w polskiej polityce i prędzej czy później z tej polityki w hańbie odejdzie, był raczej bardzo niskich lotów. Politycy PiS nie byli wcale dłużni, przywołując z mównicy sejmowej Jerzego Urbana czy Leszka Maleszkę. Argumentów rzeczowych prawie zabrakło, a te które padły zostały całkowicie przysłonięte wiszącą w powietrzu awanturą.
Niestety ta debata, jak i wiele innych jej podobnych pokazała, że w polskiej polityce racja stanu i dobro Rzeczypospolitej nie zawsze jest najwyższym nakazem. A liczy się tylko polityczne show, które z troską o kraj i chęcią zmiany, by żyło się Polakom rzeczywiście lepiej często nie ma nic wspólnego. Co doskonale obrazują pustki na sali sejmowej już niecałą godzinę po dyskusji nad Macierewiczem, gdzie toczyła się debata na temat zmian w Trybunale Konstytucyjnym.