Ci, którzy chcieliby cieszyć się śniegiem, nie mają lekko. Śnieżne zimy pozostają już tylko wspomnieniem. Białe święta warszawiacy oglądali dziesięć lat temu. Za śniegiem oglądają się nawet na Podbeskidziu: w ubiegłym miesiącu temperatura w Bielsku-Białej, którą od jednego z większych w Polsce ośrodków narciarskich w Szczyrku dzieli niespełna 20 kilometrów, pobiła rekord dekady: 18 grudnia wyniosła 17 stopni.

Dla narciarzy to zmora, dla organizatorów zimowego wypoczynku – prawdziwy koszmar. Zwłaszcza pod względem kosztów, bo w narciarskim biznesie panuje prosta reguła: im jest cieplej, tym jest drożej.

Bo rosną nie tylko koszty noclegów i wyżywienia. Droższa okazuje się sama jazda. W tym roku w Beskidach za dzienny karnet na wyciągu trzeba średnio zapłacić przynajmniej 100 zł. Kto nie ma własnego sprzętu, dokłada kolejne 50. A jeśli jeszcze chce się poduczyć, dolicza instruktora: od 40 zł za godzinę nauki w grupie do przynajmniej 120 zł za lekcję indywidualną. W ubiegłym sezonie było taniej, za rok stawki jeszcze podskoczą.

Ale trudno się dziwić. W polskich górach, zresztą nie tylko, szusować można jedynie dzięki naśnieżaniu. Po pierwszym tygodniu stycznia śniegu z nieba jest tyle, co kot napłakał. Gdzie nie ma armatek, narciarze nie zaglądają. Tymczasem gdy temperatura pnie się w górę – a styczeń do zimnych nie będzie należał – koszty przygotowania stoków szybują. Więcej trzeba wydać na energię elektryczną do zasilania urządzeń, rosną wydatki na ich obsługę. Jedna godzina pracy armatki to ok. 70 zł, biorąc pod uwagę tylko zużycie prądu, a potrzebna jest jeszcze woda – na wyprodukowanie metra sześciennego śniegu ok. 500 litrów. W rezultacie przy obecnych warunkach przygotowanie niezbyt długiego stoku pochłania kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Mamy więc kolejne złe skutki globalnego ocieplenia – narty stały się bardziej kosztowne. Co prawda część urlopowiczów, zamiast patrzeć na zraszane deszczem polskie góry, od razu nastawi kompas na Alpy. Choć i tam robi się coraz cieplej. A więc i drożej.