Początek produkcji o premier Beacie Szydło robi wrażenie paździerza gorszej jakości niż polska polityka, którą film miał zachwiać. Amatorski jest scenariusz, aktorstwo, kostiumy, reżyseria, w tym gra statystów. Zwłaszcza po tyle spektakularnym, co dętym medialnym serialu, w którym reżyser „Pitbulla" pokazał, jak montuje film w ukryciu za granicą, obawia się o karierę i walczy z cenzurą.
Ale im bardziej film staje się metaforą, tym bardziej jest co oglądać!
Gorset władzy
W filmie podzielonym podtytułami na rozdziały najlepsze są dwa: „Prezes", poświęcony Jarosławowi Kaczyńskiemu, który przewija się jako szara eminencja przez cały film, oraz „Ale to już było" o trwającej właśnie kampanii wyborczej.
Na początku Kaczyński grany przez Andrzeja Grabowskiego, któremu dodano piwne tęczówki, jest beznamiętnym cynikiem z nieruchomą gipsową maską zamiast twarzy. Wydaje polecenia, monitoruje przebieg wewnątrzpartyjnych skandali i decyduje o tym, kiedy zakończyć karierę polityka, gdy nadmiernie kompromituje partię. Prowokuje premier Szydło, by pokazała pazurki i pamiętną kwestią „Nam należały się te pieniądze" doprowadziła do swojego politycznego upadku.
Dramaturgicznym pomysłem godnym uwagi jest dopiero zajrzenie za polityczną i medialną maskę Kaczyńskiego, gdy kontuzja nogi wymusza spotkania z fizjoterapeutą, granym świetnie przez Macieja Stuhra. W żywiącym się obyczajowymi plotkami filmie bohaterowi Grabowskiego na wieść o spotkaniach z młodszym mężczyzną perwersyjnie błyska oka, co zrodzi oczywiście wiele domysłów, a potem jest jeszcze sekwencja, gdy młody mężczyzna i prezes wpadają sobie w ramiona, by szybko wycofać się z nazbyt swobodnego zachowania.