Animacja wykreowana przez Mariusza Wilczyńskiego miała duże szanse, by znaleźć się wśród filmów walczących o amerykańską nagrodę, jednak tak się nie stało, a sam twórca „Zabij to i wyjedź z tego miasta" tym się nie przejmuje. Stworzył dzieło wyjątkowe, które mimo lockdownu zyskało własne, niezwykle życie.
Pracował nad swoim filmem 14 lat. Ta animacja, laureatka głównej nagrody na ubiegłorocznym święcie polskiego kina, jakim jest festiwal w Gdyni, to opowieść o miłości, ale i o niedokończonych rozmowach, o zaniechaniach, których potem nie da się naprawić. O pożegnaniu z najbliższymi, z matką. I ze światem, który odszedł na zawsze. Nie był może najlepszy, ale przecież własny i oswojony. Jak Łódź, w której Wilczyński się wychował, a która dziś jest już inna.
Podróże po festiwalach
Na miejsce pierwszej zagranicznej prezentacji swej animacji Mariusz Wilczyński wybrał ubiegłoroczne Berlinale. Nie wiedział wtedy, że to będzie ostatnia wielka impreza przed pandemią, umożliwiająca spotkanie z międzynarodową publicznością. Film zyskał potem ponad 50 znakomitych recenzji na całym świecie.
Guru europejskiej krytyki Peter Bradshaw z „Guardiana" napisał: „To rodzaj sennej rozmowy, kino, które czerpie z podświadomości zakodowane obrazy, mające w sobie mroczną, pełną tajemnic poezję". I dodał, że dzięki temu filmowi nowego blasku nabiera polska animacja.
Zaraz potem pojawił się koronawirus. Wilczyński siedział w domu w lesie, ale film „Zabij to i wyjedź z tego miasta" podróżował bez niego. Zdobył wyróżnienie jury w Annecy, Grand Prix w Ottawie, nagrodę dla najlepszego filmu w Limie, w Palić w Chorwacji, w Wiedniu i w Sapporo.