Trudno uwierzyć, że to już 20 lat. Pamiętam tamten dzień. Msza u wizytek. Tłum, który nie mieścił się w kościele i szczelnie wypełniał plac przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie. Przyjaciele z całego świata. Płacząca Irene Jacob, ale też ludzie zupełnie obcy, którzy przyszli, bo jego filmy były dla nich ważne. Piękna muzyka Zbigniewa Preisnera. Słowa z Listu św. Pawła do Koryntian, które stały się mottem „Niebieskiego", te o miłości, bez której człowiek jest niczym. I westchnienie księdza Tischnera: – Teraz dopiero zrozumiemy, czym była dla nas jego przyjaźń.

Zrozumieliśmy. Artyści z różnych zakątków globu do dzisiaj mówią o tym, jak wielki wpływ wywarły na nich filmy Krzysztofa Kieślowskiego. Ten zwyczajny człowiek w koszuli w kratę, z nieodłącznym papierosem, nieznoszący blichtru i póz stał się widzom bliski. Wrośnięty korzeniami w polskość przemówił językiem zrozumiałym dla ludzi żyjących w różnych zakątkach świata. W swoich dokumentach i pierwszych filmach Kieślowski portretował Polskę z jej politycznym uwikłaniem, z tęsknotą za prawdą i wolnością. W „Dekalogu" pokazywał meandry współczesnej moralności. A gdy kraj zrzucił sowieckie jarzmo i stał się wolny, poczuł, że może zamknąć okno od ulicy, i zaczął zaglądać w głąb ludzkiej duszy.

Nie znosił chamstwa i krzyczącej głupoty. Ale jednocześnie miał wyrozumiałość dla ludzkich słabości. I ponad wszystko cenił prawdę. W kinie, w życiu. Może dlatego spotkanie z nim, choć brzmi to jak banał, naprawdę było dla ludzi ważne. Zmieniało ich.

W tamten marcowy dzień przed 20 laty wszyscy wiedzieliśmy, że będzie nam go brakować. Że zatęsknimy za jego mądrością, przenikliwością, bezbrzeżną uczciwością. Za tym, że bez cienia dydaktyzmu tyle mówił nam o świecie i o nas samych. Dzisiaj ten brak odczuwamy szczególnie dotkliwie.