Sam Mendes, twórca pamiętnego „American Beauty" (1999), chciał po bondowskiej franczyzie („Skyfall" i „Spectre") przypomnieć, że jest nie tylko doskonałym rzemieślnikiem, ale też artystą. Wziął na pokład wybitnego operatora Rogera Deakinsa i postanowili we dwóch nakręcić film wojenny, jakiego jeszcze nie było. A co robią pretendenci do mistrzowskiego pasa? Muszą go odebrać poprzednim mistrzom, proste. Duet rzucił więc wyzwanie najbardziej utytułowanej parze reżyser–operator naszych czasów, Alejandrowi Gonzalezowi Inarritu oraz Emmanuelowi Lubezkiemu, i spróbował nakręcić dzieło większe od ich „Birdmana" i „Zjawy" razem wziętych.
Czapki z głów
Trzeba przyznać, że to był świetny pomysł. Ciągnące się kilometrami okopy I wojny światowej były wymarzoną przestrzenią do wielominutowej wędrówki kamery – czy to na szynach, czy na stabilizatorach lub po prostu z ręki. Tak właśnie został nakręcony „1917". Sprawia wrażenie, jakby nie stosowano w nim cięć montażowych. Oczywiście to tylko złudzenie, cięcia są. Jednak widz może ich nawet nie wyłapać, bo następują np. w momencie wybuchu albo gdy bohater traci przytomność, czyli kiedy na ekranie robi się ciemno.
Ma to swoje konsekwencje. Dla widza jest to seans dużo intensywniejszy, piekło wojny odczuwamy na wskroś zmysłowo, jak w wirtualnej rzeczywistości – jesteśmy wręcz „wleczeni" za nieustannie podążającymi naprzód bohaterami. I choć kamera nie przybiera perspektywy wzroku postaci, jak ma to miejsce w grach komputerowych (FPP – perspektywa pierwszej osoby), to nie odstępujemy głównego bohatera nawet na krok.
Miało to również konsekwencje realizacyjne. Cała logika planu filmowego musiała zostać podporządkowana pracy operatora: scenografia, światło, choreografia, aktorzy i ich gra, sposób poruszania się oraz trasa, którą przemierzają. Każdy filmowiec wie, jak trudne jest nakręcenie parominutowej sceny zbiorowej w jednym ujęciu. A co dopiero kilkunastominutowej. Miesiące przygotowań, rysowania storyboardów, zdjęć próbnych, nieskończone duble. Pod względem inscenizacji – czapki z głów.
Nie był to pierwszy film, który miał imitować jednego mastershota, czyli długą scenę realizowaną bez cięć. Taki właśnie był wspomniany „Birdman" z 2014 r., który zachwycił widzów oraz branżę, zdobywając przyczepę nagród. „1917" na najważniejsze nagrody wciąż czeka, choć już zdobył dwa Złote Globy – za reżyserię i dla najlepszego filmu dramatycznego. Jednak nie za scenariusz, co nie dziwi, bo to właśnie on jest piętą achillesową produkcji.