Kiedy dziesięć dni temu magazyn „Plus Minus" pisał o postulatach likwidacji policji, wiele osób twierdziło, że to zupełnie abstrakcyjny problem. Ot, jeden z utopijnych postulatów ruchu Black Lives Matter, mający nikłe szanse na realizację za oceanem, a co dopiero mówić o Polsce. Minęło zaledwie parę dni, a kwestia ta dotarła i do nas. Jako nagi fakt, a nie abstrakcyjny postulat.

Proces samolikwidacji policji zaczął się już kilka tygodni temu. Polityka „zero tolerancji" dla nieposłuszeństwa wobec nieistniejących przepisów, cokolwiek myślałoby się o słuszności i potrzebie ich wprowadzenia, uderzyła nie tyle w portfele Polaków niechętnie zakładających maseczki na wolnym powietrzu, ile w autorytet munduru i morale samych policjantów. To oni zostali w tej sytuacji najbardziej pokrzywdzeni. Nerwowe nowelizowanie specustawy covidowej, które miało stworzyć wreszcie podstawę prawną do egzekwowania mandatów, tylko potwierdziło, że dotąd wystawiane były one bezprawnie. Najlepiej zdawali sobie z tego sprawę sami funkcjonariusze. Trudno powiedzieć, ile prawdy jest w pojawiających się coraz częściej doniesieniach o masowym korzystaniu przez nich z urlopów i zwolnień lekarskich, ale w tej sytuacji wydawałoby się to konsekwencją jak najbardziej logiczną.

Prawdziwe „sprawdzam" trwa jednak od czwartku. Wychodząc bowiem na moment poza wszystkie emocje wywołane wyrokiem Trybunału Konstytucyjnego i światopoglądową wojnę, dla wybuchu której stał się on pretekstem, można chyba śmiało stwierdzić, że żyjemy w stanie anarchii. Do aktów wandalizmu, podżegania do nienawiści i przemocy dochodzi przy absolutnej bierności funkcjonariuszy policji. Każdego dnia, przy aprobacie czy wręcz ku zachwytowi dużej części mediów i polityków, padają kolejne granice. A przemoc ma to do siebie, że nie napotykając oporu, eskaluje. Krew już się polała, za chwilę mogą paść pierwsze ofiary. I wtedy nie będzie miało znaczenia, z której pochodzić one będą strony. Winne będzie państwo, które abdykowało z roli stróża porządku.