Na nieszczęście dla krótkiej pamięci żyją jeszcze takie staruchy jak ja, dla których Październik '56 był początkiem edukacji politycznej i którzy tamte wydarzenia zachowali w sercu. Był bowiem Październik, zwany jeszcze przez długi czas „polskim", wielkim ogólnonarodowym poruszeniem. Ogromne wiecowe zgromadzenia w całym kraju, na których nikomu nie spadł włos z głowy, przymusiły partyjną władzę do liberalizacji stalinowskiego kursu, usunięcia sowieckich oficerów z wojska, rozwiązania kołchozów, dania większej swobody Kościołowi i kulturze.

A przecież jeszcze w czerwcu tego samego roku lała się krew w Poznaniu i padały strzały z obu stron. Przecież nieco późniejsze poruszenie na Węgrzech doprowadziło do rewolucji i sowieckiej interwencji.

Coś się wtedy w Polsce stało, coś się przesunęło w ludzkich duszach i umysłach, że rozwiał się duch niegdysiejszych zbrojnych – a wciąż daremnych – powstań, zrodził zaś duch pokojowego oporu, który po dziesięcioleciach dał Polsce historyczne przełomy roku 1980 i 1989.

Solidarność nie powstała tylko dlatego, że nieskalany Naród zawsze walczył z narzuconą władzą, a polski papież zawołał w Warszawie: „Niech zstąpi Duch Twój...". Naród kluczył, usiłował przetrwać i „jakoś żyć", długo uczył się tej „siły bezsilnych", a postępy były znaczone kolejnymi „polskimi miesiącami", nieraz brutalnie tłumionymi: październikiem 1956, marcem 1968, grudniem 1970, czerwcem 1976, aż do sierpnia 1980 roku.

To prawda, że my – pokolenie Października – byliśmy naiwni, wierzyliśmy w „socjalizm z ludzką twarzą", a potem też szliśmy środkiem, stawiając na kompromis i pokojową ewolucję. Nieraz błądziliśmy, ale duch Solidarności unosił się nad październikowymi wiecami.