To wtedy świat musiał zmrużyć oczy w blasku olimpijskiej celebry w Pekinie, a Moskwa wykorzystała to zaślepienie, atakując Gruzję. Ten dzień symbolizował prawidłowość: jeżeli słabniesz, musisz raz na jakiś czas udowadniać, że jest inaczej, a jeśli stajesz się coraz silniejszy, zrób co możesz, żeby nawet jeśli nie ukryć, to chociaż opromienić własną moc.

W ciągu tych 11 lat nie było jednak jeszcze takiego lata. Trwające od czerwca w Hongkongu protesty zamiast z czasem, zgodnie z oczekiwaniami i dotychczasową prawidłowością, zacząć przygasać, stają się coraz bardziej nieprzewidywalne. Zaczęło się od sprzeciwu wobec prawa umożliwiającego ekstradycję mieszkańców „pachnącego portu" do Chin. Ale bynajmniej nie skończyło się wraz z jego zawieszeniem. Bez przywódców, bez struktur, bez określonego schematu działania, za to w szczytowym momencie z milionem ludzi na ulicach – i wreszcie udało się wyprowadzić Pekin z równowagi. Oświadczenia rządzących zaczynają pobrzmiewać stłumionym dotąd oficjalnymi uśmiechami tonem, jak to z 6 sierpnia: „Ci, którzy igrają z ogniem, spłoną w nim".

Hongkong nie może wygrać tej wojny (zresztą sami protestujący nie bardzo wiedzą, na czym ich zwycięstwo miałoby polegać), ale Chiny mogą ją przegrać. Wystarczy, że zostaną zmuszone do użycia siły – co dzisiaj wydaje się bardziej prawdopodobne niż jeszcze dwa miesiące temu – a zaczną się pojawiać skojarzenia. Jak to z datą rozpoczęcia protestów, 4 czerwca – okrągła, 30., rocznicą masakry na placu Tiananmen. Może i na krótko, ale przypomną światu, jaki był akt założycielski nowoczesnych Chin. Że wzrost gospodarczy i nowe technologie to za mało, by uciec od własnych korzeni. Powtarzając przez te trzy dekady, że już nigdy nie będzie takiego lata, Pekin chyba jednak trochę przecenił swoje siły.