Ostatnio po kilkakrotnym przekroczeniu Rubikonu zaczął przekraczać czerwoną linię. Chętnie więc przyłączę się do tej – tak ostatnio modnej – stylistyki i napiszę, że czerwoną linię przekroczył – w mojej ocenie – lider niewielkiej, ale dość głośnej, partii Razem.
Adrian Zandberg, bo o nim myślę, oświadczył, że „wymuszanie rodzenia płodów" przez kobiety jest barbarzyństwem, a ministra zdrowia przyrównał do taliba. Chodziło o projekt zaostrzenia ustawy o ochronie życia poczętego, ale kontekst tej wypowiedzi był wyjątkowo odpychający w świetle tego, co wydarzyło się w warszawskim Szpitalu św. Rodziny, gdzie – przypomnę – urodzone w 23. tygodniu ciąży dziecko pozostawiono samo sobie, aby umarło.
Do tej pory miałem – naiwną przyznam – nadzieję, że Zandberg i jego partia są środowiskiem, które próbuje odbudować w Polsce wrażliwą społecznie lewicę i ta wrażliwość nakazuje mu daleko posuniętą ostrożność w sprawach światopoglądowych. Okazuje się jednak, że byłem w błędzie.
Po tej wypowiedzi Zandberga uciąłem sobie pogawędkę w mediach społecznościowych z działaczami jego partii. W większości sprawiali wrażenie ludzi kulturalnych, wręcz miłych – sama dyskusja nigdy też nie przekroczyła zasad dobrego wychowania. Jednak moje wnioski z niej są smutne. Otóż moi rozmówcy żyją w całkowicie innym kosmosie. Dla mnie kwestia życia ludzkiego jest fundamentem naszej kultury i cywilizacji. Dla nich człowiek to po prostu zlepek komórek, który – dopóki nie przyjdzie na świat – jest zaledwie „bytem nieokreślonym" i jako taki nie ma żadnych praw. Zastanawiam się, co powiedziałaby jakakolwiek kobieta w ciąży, gdyby oświadczyć jej, że to, co w sobie nosi, to pozbawiony praw „nieokreślony byt".
Nie ma możliwości porozumienia. Dla Zandberga barbarzyństwem jest ochrona „nieokreślonego bytu", dla mnie barbarzyństwem jest nazywanie w ten sposób ludzi. Nie widzę też dziś żadnej poważnej różnicy między partią Zandberga a innymi grupkami postępowych hunwejbinów.