Spod śmiecia wzajemnych urazów, prowizorycznych opatrunków na źle zaleczonych ranach, wielowiekowych zwałów narodowego bólu wyłania się truchło potwora, który oba ludy ukrywają w rodzinnych szafach. Każdy ma swojego, ale każdy boi się go zobaczyć, więc póki może, chroni się za zasłoną mitów i półprawd. Dlatego dobrze, że zaczynamy widzieć coś więcej niż „żydokomunę" z jednej strony, a z drugiej „antysemityzm wyssany z mlekiem matki".

To prawda, że od wieków przyjmowaliśmy wygnanych Żydów, ale nie znaleźliśmy im miejsca obok nas, choć dawna Polska stała się największym skupiskiem tego narodu w świecie. Dlatego musimy spojrzeć na prawdę zakorzenionego antysemityzmu, na paskudne orędzia przedwojennych pasterzy polskiego Kościoła, na getto ławkowe na ówczesnych uczelniach, na pogromy po obu wielkich wojnach. Z drugiej strony Żydzi nader trywialnie odreagowują wieki tułaczki i poniżenia, puszą się, że „Israel is great again". Ale trzeba pamiętać, że żyjąc wśród nas i asymilując się z nami, pokochali polski język i kulturę, dlatego szczególnie ich boli, że tak wielu Polaków nie okazało im współczucia, gdy byli zabijani. Na tej samej ziemi oba narody wycierpiały wyjątkowo wiele, a cierpienie nie uszlachetnia i nie zbliża, tylko niszczy i otępia. Jedyną osłodą i namiastką sensu jest wtedy poczucie wybraństwa. Dla Żydów nie tylko z powodów biblijnych, ale dlatego że żadnego narodu nie dotknęły takie straty i nieszczęścia jak ich w Holokauście. A my, Polacy, wciąż uważamy się za niewinnie cierpiącego „Chrystusa narodów", roimy, że „Polska od morza do Trójmorza" pokaże właściwą drogę zlaicyzowanej Europie.

I to jest najstraszniejsze: pod jednym niebem nie ma miejsca dla dwóch narodów wybranych. Nieprędko pogrzebiemy truchła polskiego mesjanizmu i męczeńskiego poczucia żydowskiej wyższości. Ale rozmawiać musimy, patrząc w oczy okrutnej prawdzie. Bez silenia się Polaków na filosemityzm i bez żydowskich łez na dźwięk zapomnianej mowy ojców.