Tysiące osób po feriach spędzonych na nartach we Włoszech lub na Dalekim Wschodzie są już w kraju. Statystycznie rzecz biorąc, wśród nich musi się znaleźć jakiś pechowiec. Władze uspokajają, że nasze państwo jest na taką sytuację przygotowane. Na lotniskach sprawdza się, czy podróżni mają gorączkę. Szpitale są w stanie gotowości.
Takie działania to ledwie wstęp! Nie oznaczają, że jesteśmy przygotowani! To tak, jakby szykując się do zdobycia Mount Everestu, przyjąć, że wystarczy zabrać dwie pary wełnianych skarpet.
A co w gospodarce? Jeśli wirus dotrze do Polski, nasilą się nie tylko dotychczasowe problemy, ale też pojawią nowe. Już w szkołach (niepublicznych) odwołano lub ograniczono zajęcia. Zalecono pozostawienie w domach dzieci, które właśnie wróciły z rodzinnych zagranicznych wojaży. Co zrobią ich rodzice? Nie pójdą do pracy. Nie było ich 14 dni, a teraz nie będzie tydzień lub dwa. Co ma zrobić przedsiębiorca, gdy jego pracownik zadzwoni z taką informacją? A jeśli to będzie połowa załogi? A gdy spotka to samo przedsiębiorcę prowadzącego jednoosobową działalność?
Tylko ktoś pozbawiony wyobraźni wzruszy ramionami i stwierdzi, że to wyłącznie kłopot pracodawcy.
Nie! Wstrząs wywołany koronawirusem jest większy od medialnych „epidemii grypy" ogłaszanych każdej zimy. Już znokautował globalne rynki. Warszawska Giełda Papierów Wartościowych w piątek zaliczyła tąpnięcie, jakiego nie widziano od kilkunastu lat.