To nie był Waszyngton, tylko Wiedeń. Nie tyle zaprzysiężenie prezydenta, ile kongres świętego liberalnego przymierza. Feta z okazji pokonania korsykańskiego, pardon, nowojorskiego potwora. Jak na razie Trump został zesłany na Elbę twitterowego wykluczenia, ale jak tylko zamarzy mu się własne 100 dni, to i jakaś wyspa świętej Heleny się dla niego znajdzie.

Marek Cichocki trafił w punkt, określając wydarzenia ostatnich tygodni, ich nastrój oraz ton jako liberalną restaurację. Triumfalny powrót nie tyle nawet do dawnych, „przedtrumpowskich" reguł gry, ile do starej gwardii graczy. Ilekroć przecieram oczy, to patrząc na Joe Bidena, widzę Ludwika XVIII. Podstarzały i wyblakły cień Obamy, któremu historia wyznaczyła tę samą rolę co Bourbonowi udającemu nieudolnie swojego brata. Wykrzesać z ludzi sympatię i zaufanie do ustroju, który powrócił, ale już tylko jako dekoracja.

Żyrantem tamtej restauracji był wielki, wkraczający właśnie na scenę historii kapitał. Tej – cyfrowi giganci. Różnica jest tylko jedna. Restaurowanej monarchii sprzyjało społeczne i kulturowe status quo. Restaurowany liberalizm – jak wynika z ogłoszonego przez Bidena programu wielkiego przebudzenia – chce rewolucji. Finansowanej z budżetu państwa, cierpliwej i rozpisanej na lata, ale jednak rewolucji.

Tańczącym na politycznym trupie Trumpa wiedeńskiego walca umyka jeden szkopuł. 45. prezydent Stanów Zjednoczonych był tylko symbolem, krzykliwym i medialnym, ale chwilowym zaledwie liderem oporu przeciwko liberalnemu walcowi. Oporu, który będzie tym bardziej widoczny, im mocniej administracja Bidena będzie dociskała śrubę postępowych reform. Prezydentura Trumpa odniosła dokładnie ten sam skutek co, nie tak wiele przecież od niej dłuższa, Napoleoniada. Grając przez chwilę według innych reguł, udowodniła, że te obowiązujące dotychczas nie są bezalternatywne ani święte. A do restaurowanych liberalnych elit doskonale pasuje pełne niesmaku mruknięcie Talleyranda sprzed 200 lat: niczego nie zapomnieli, niczego się nie nauczyli.