Ale, ale... Wszystko wskazuje, że rządząca koalicja Zjednoczonej Prawicy także nie chce wygrać wyborów. A przecież ktoś wygrać musi! Nie ma remisów ani technicznych nokautów. Państwowa Komisja Wyborcza (w składzie odnowionym wedle zasad „dobrej zmiany") nie będzie w październiku biegać z ulicy Nowogrodzkiej aż na Wiejską, aby ucapić wreszcie jakiegoś przerażonego sytuacją zwycięzcę. Z tego, że Platforma ma akurat ze swej siedziby dwa kroki do Sejmu, nie wynika, że zechce go opanować. Skończyły się bowiem czasy, gdy rządzenie było łatwe, lekkie i przyjemne, niby podniebne loty Pana Marszałka i żebyż tylko jego.

Kryzys gospodarczy już puka do bram Europy, a Polska jest poddostawcą głównie niemieckiego przemysłu, więc i u nas wkrótce zabraknie roboty, a z nią forsy uśmierzającej gniew ludu. Tym bardziej że milion samochodów elektrycznych i wizja nowej Doliny Krzemowej były od początku bujdami korporacyjnymi, w których tworzeniu Pan Premier nabył biegłości przez dwa dziesięciolecia pracy w bankach. A o tym, że rozdawnictwo nieuchronnie nakręca inflację, bankowiec tym bardziej powinien wiedzieć.

Więc jeśli Prawo i Sprawiedliwość – co daj Boże – przegra wybory, to znajdzie się w luksusowej sytuacji, wołając z ław opozycji: „Kiedy myśmy rządzili, było dobrze, a jak wrócili ci złodzieje, znowu Polska w ruinie!". Przeto na pewno powróci do władzy w 2023 r. lub nawet wcześniej. Ale jeśli przegra koalicja podobno obywatelska – co jeszcze bardziej daj Boże – to PiS będzie musiał wypić piwo, którego sam nawarzył, i grzecznie odda władzę przy najbliższej okazji. A jeszcze do tego zepsucie państwa, służby cywilnej, sądów i mediów stanie się oczywiste nie tylko dla przebrzydłego Timmermansa (na pewno ukryty Niemiec!), ale i dla każdego.

Tak więc Państwową Komisję Wyborczą wkrótce czekają męczące zajęcia, a zwycięzców zamiast fety – łapanka.