Festiwal canneński to ponad 25 tysięcy filmowców, aktorów, dystrybutorów, pracowników kompanii produkcyjnych i marketingowych oraz 4,5 tysiąca przedstawicieli mediów. A do tego turyści, którzy tu w maju ściągają, by z bliska popatrzeć na gwiazdy. Do miasta, w którym mieszka 70 tysięcy osób, w maju przyjeżdża prawie 60 tysięcy gości.
Cannes to blichtr, czerwony dywan i limuzyny, z których przed Pałacem Festiwalowym wysiadają wielkie gwiazdy. „Pingwiny" we frakach i obowiązkowych muszkach, które na bulwarze Croisette mieszają się z tłumem gapiów. Fajerwerki rozświetlające noce. Rauty i przyjęcia. To olbrzymie targi, które zagnieździły się w podziemiach „bunkra" i wiosce targowej przy plaży.
A wreszcie Cannes to kino, z którym jest tu jak u Hitchcocka: na początek trzęsienie ziemi, a potem napięcie rośnie. W programie oficjalnym Cannes jest zwykle około 45 filmów. Ale są jeszcze sekcje towarzyszące, targi. Łącznie około tysiąca tytułów.
W tym roku na pierwszy ogień idzie Woody Allen. O „Cafe Society" niewiele wiadomo, bo autor „Manhattanu" zawsze swoje filmy otacza tajemnicą. Ale jest już trailer „Cafe Society" i wiadomo, że razem z Jessem Eisenbergiem i Kristen Stewart wybrał się do Hollywood lat 30.
Dziennikarze notorycznie zarzucają dyrektorowi artystycznemu festiwalu Thierry'emu Fremaux, że na Lazurowe Wybrzeże zaprasza stale tych samych artystów. Ale właściwie kogo miałby z Croisette wyprosić? Allena? Stevena Spielberga? Jodie Foster? Pedra Almodovara, Nicolasa Windinga Refna, Jima Jarmuscha, Seana Penna? Paula Verhoevena, Andreę Arnold, Kena Loacha? Xaviera Dolana? Bruno Dumonta? Oliviera Assayasa? Parka Chan-Wooka? Asghara Farhadiego? Brillante Mendozę? A może fantastycznych Rumunów Cristiego Puiu i Cristiana Mungiu?