Reakcją był aplauz ze strony zgromadzonych w sali prasowej unijnych urzędników, dziennikarze nawet nie drgnęli. Oby się nie okazało, że za kilka lat jedynymi zwolennikami UE pozostaną ludzie zatrudnieni w jej instytucjach.

Rosnący eurosceptycyzm jest faktem i politycy powinni wyciągnąć lekcję z Brexitu. Jakkolwiek nieracjonalne czy emocjonalne byłyby motywy głosowania na „nie", to trzeba się z nimi zmierzyć i nie zamiatać problemów pod dywan, mówiąc, że to wszystko wina Camerona. Grzech brytyjskiego premiera jest bezsporny, jego klęskę można jednak przekuć w umiarkowany sukces i zapobiec dezintegracji UE. Do tego jednak potrzebne jest przekonanie polityków narodowych o sensie istnienia Unii.

Od dawna niestety UE zbyt kojarzy się z Brukselą: to tam zapadają niezrozumiałe decyzje, to tam nakłada się kary za budżetową niesubordynację, to stamtąd płynie krytyka wobec rządów. I te rządy, zamiast próbować tłumaczyć społeczeństwom sens reform gospodarczych, wolą związanymi z nimi kosztami obciążać Brukselę.

Jeśli w Unii ma się dokonać zmiana, to muszą za nią stanąć narodowe rządy, a nie unijne instytucje w Brukseli. Bo te nie są dla krajowych wyborców wiarygodne. Jeśli szefowie unijnych instytucji deklarują: „więcej Europy", to oznacza to po prostu więcej władzy dla nich. Tymczasem Unia to nie Bruksela, tylko 28, a już niedługo 27 państw członkowskich. Jak mawiał jeden z byłych polskich ministrów ds. europejskich: „Unia to my".