Gdyby w Polsce było spokojniej, nie trzeba by mocno przepłacać. Z wypowiedzi ludzi biznesu wynika bowiem, że ryzyko polityczne zaczyna odgrywać coraz większą rolę w podejmowaniu decyzji inwestycyjnych. Na razie obawy łagodzą świetne wyniki naszej gospodarki. Niemniej wśród inwestorów już tu obecnych czuć niepokój z powodu prawotwórczego ADHD władzy. Biznes nie tylko z trudem nadąża za nowymi regulacjami, ale i obawia się, że weń uderzą, jak obowiązująca już „apteka dla aptekarza" czy planowana „dekoncentracja" mediów.

Ta ostatnia, wzmocniona alergią władzy na wydawców z Niemiec, sprawia, że wywodzące się zza Odry firmy z innych branż na wyprzódki zaczynają udowadniać swoją holenderskość, a nawet... chińskość. W zgoła innej sytuacji są firmy z USA, kraju, którego prezydent był niedawno fetowany w Warszawie. Amerykański parasol staje się wręcz pożądany jako ochrona przed niespodziewaną „polonizacją".

W takiej oto nerwowej atmosferze władza jest gotowa stanąć na głowie, byle ściągnąć znanych inwestorów, za którymi mogą przyjść kolejni. A przy okazji udowodnić niedowiarkom, że nie doprowadziła do izolacji kraju. W przyciąganiu inwestycji nie wystarczy jednak, by panna była piękna i mądra, powinna być jeszcze bogata. Każdy duży inwestor zagraniczny chce posagu w postaci zwolnień podatkowych czy grantów. Za PO z braku sutej zachęty przegraliśmy choćby bój o fabrykę Jaguara/Land Rovera, która trafiła pod słowacką Bratysławę zamiast do Jawora. Do tego dolnośląskiego miasta PiS-owi udało się jednak ściągnąć wytwórnię silników Mercedesa. Wszelako żądny sukcesu rząd popełnił taktyczny błąd i pospieszył się z otrąbieniem zwycięstwa, co dało Niemcom sposobność do długich negocjacji warunków. Gdyby nie polityka, posag mógłby być mniejszy. Nie tylko w tym przypadku.