Polskę zalewa fala używanych samochodów. W I półroczu 2019 r. sprowadziliśmy nieco ponad 502 tys. szt., niespełna 1 proc. mniej niż w tym samym okresie ubiegłego roku, z których 44 proc. to stare diesle, których nie chcą już w krajach zachodniej Europy. U nas jeszcze pojeżdżą, wszak średnia wieku wjeżdżających do kraju aut to 11 lat i 7 miesięcy, a w przypadku całego parku samochodowego krążącego po naszych drogach to lat 15. Od kilku lat kolejne rządy ogłaszają plany ograniczenia importu najstarszych pojazdów, choćby poprzez podniesienie akcyzy. Nic z tego jednak nie wychodzi, a rzeczywistość dalej śmierdzi.

Czytaj także: Rząd pomoże w zakupie e-auta. Symbolicznie

Tu jednak sprawa jest jasna. Gniew suwerena, któremu odebrano by możliwość kupienia przechodzonego volkswagena passata czy opla astry, nie dając w zamian porządnej komunikacji publicznej, zwłaszcza na prowincji, mógłby być niebezpieczny, więc niech już lepiej jeździ i dymi. Koszty podtrzymywania społecznego zadowolenia mają także wymiar ekologiczny.

Nie zrównoważą tego obiecywane dopłaty i inne formy wsparcia zakupu aut elektrycznych, w przypadku których rząd zdecydowanie lepiej chce traktować firmy niż „zielonego" obywatela. O ile przedsiębiorcy, którzy wezmą w leasing ekosamochód, mogą liczyć na wyższy poziom odliczeń podatkowych niż w przypadku pojazdów spalinowych, o tyle przeciętny Polak niespecjalnie może liczyć na cokolwiek. Bo choć sama wysokość proponowanej dopłaty do elektryka – 37,5 tys. zł (prawie 9 tys. euro) – jest jak na Europę rekordowa, to maksymalna cena auta zakwalifikowanego do wsparcia – 125 tys. zł – skutecznie studzi entuzjazm. Prawdę powiedziawszy, żaden z trzech dostępnych obecnie w tej cenie modeli o nikłych zasięgach nie rozhuśta naszej elektromobilności. To, co naprawdę atrakcyjne i elektryczne, niestety kosztuje więcej. Tym razem zatem manewr był inny, choć efekt będzie ten sam jak w przypadku importu aut używanych – wszystko zostanie po staremu.

Ciekawe, skąd w projekcie rozporządzenia wzięła się kwota 125 tys. Snuje mi się jednak po głowie pewna teoria. Być może – skoro z taką determinacją budujemy narodowy samochód elektryczny – resort energii ustalił już jego cenę urzędową. W ten sposób tylko polskie auta będą mogły liczyć na polskie dopłaty. A że ich nie ma i pewnie nigdy nie będzie, to już szczęście dla budżetu, a właściwie Funduszu Niskoemisyjnego Transportu. Nie przeszkodzi to jednak rzec rządowi z dumą, że jesteśmy w europejskiej czołówce krajów (teoretycznie) wspierających elektromobilność. A jak obywatel mimo to woli starego diesla, to przecież nikt go siłą do gniazdka ciągnąć nie będzie.