Raz, że małe i średnie firmy (zwłaszcza jeśli zaliczymy do nich te najmniejsze, jednoosobowe) stanowią najliczniejszą, niemal dwumilionową grupę potencjalnych wyborców, a dwa, że mały biznes lepiej się kojarzy. Już sam skrótowiec misie wywołuje tkliwe uczucia. Nie to co duży, prywatny kapitał: te wszystkie koncerny, grupy kapitałowe kojarzące się wielu politykom z urzędem antymonopolowym, oligarchami i nie do końca uczciwą prywatyzacją. No bo w końcu, kto w Polsce mógł się uczciwie dorobić?!

Nic więc dziwnego, że dla większości polityków małe, a najlepiej takie tyci, tyci, jest piękne. Widać to po najnowszych propozycjach wsparcia dla MŚP, z których część rząd de facto kieruje do mikrofirm – i to tych biedniejszych, bo to one mają miesięczny dochód rzędu 5,2 tys. zł. Owszem, dla nich taka pomoc jest cenna, ale wygląda raczej na pomoc socjalną niż biznesową. Co prawda, pomoc socjalna niektórym mikrusom bardzo się przyda, skoro zaczęły ich bić po kieszeni takie regulacyjne nowości jak splitpayment (zablokowanie na kontach fiskusa VAT ogranicza płynność) czy Jednolity Plik Kontrolny. Ten z kolei podwyższył koszty usług księgowych.

W rezultacie misie żyją w nieco schizofrenicznym świecie: raz hołubione, raz podduszane. A tym, czego najbardziej potrzebują, jest stabilne otoczenie polityczno-prawne i sprawne sądy (w USA, gdzie zaufanie społeczne jest niemal tak samo małe jak u nas, to one są podstawą rozwoju biznesu).

Potrzebny jest też sprzyjający biznesowi klimat społeczno-polityczny. Taki, który wesprze niezbyt wybujałe ambicje polskich przedsiębiorców. Wielu z nich zamiast strategii rozwoju wybiera strategię przetrwania, która i tak zapewni godne życie. Tyle że przy takim nastawieniu trudno marzyć o szybkim rozwoju gospodarki, dynamicznym wzroście liczby wysokopłatnych miejsc pracy i konkurencji na skalę światową, gdzie trzeba walczyć w wielomiliardowej lidze.