I korzysta z tego, często nie bacząc na interesy użytkowników. To dynamika, która jeśli nie zostanie zahamowana, będzie miała fatalne skutki dla każdego z nas. Nie bardzo widać, kto poza Brukselą mógłby się temu skutecznie przeciwstawić.

Tyle że w wielu równie uzasadnionych przypadkach Komisja Europejska wcale taka zdeterminowana już nie jest. Gdy przychodzi do ukarania Francji za chroniczne przekraczanie dozwolonego deficytu budżetowego czy wstrzymanie niemieckiego projektu Nord Stream 2, który niszczy unijny rynek energetyczny, komisarze wolą patrzeć w innym kierunku.

Bo też prawdziwa władza w Unii nie znajduje się dziś w Brukseli, a decyzja w sprawie Google'a nie byłaby możliwa, gdyby nie wpisała się w szerszą strategię lansowaną od kilku miesięcy przez Berlin. Angela Merkel przyznała w maju w Monachium, że po wygranej Donalda Trumpa „Europa musi wziąć swój los we własne ręce". Kiedy Waszyngton wycofuje się z paryskiej umowy o ograniczeniu emisji dwutlenku węgla, wypowiada umowy o wolnym handlu i podgrzewa i tak już wybuchową sytuację na Bliskim Wschodzie, kanclerz nie bez racji doszła do wniosku, że interesy Europy i Ameryki wcale nie są zbieżne. Pozycja Google'a w internecie jest jednym z tych spornych punktów.

Ale jest też bardziej niepokojący aspekt decyzji Komisji Europejskiej. Zapadła ona przecież na tydzień przed przyjazdem na szczyt G20 do Hamburga Trumpa, prezydenta, któremu, jak wynika z sondażu fundacji Pew, ufa ledwie 11 proc. Niemców. Zaogniając i tak już napięte stosunki z Ameryką, Merkel ma więc znakomitą okazję, aby umocnić swoją pozycję przed wrześniowymi wyborami do Bundestagu. Miejmy nadzieję, że nie to było główną przyczyną niespodziewanej odwagi Brukseli, bo przecież skutki walki z Google'em ponosić będziemy wszyscy.