Wycena całego programu drogowego skoczyła z nieco ponad 100 mld zł w czasach PO do niemal 200 mld zł obecnie. Dlatego, kiedy po 2020 r. źródełko z unijnymi miliardami euro na drogi wyschnie, rządząca wtedy ekipa zacznie szukać nowych źródeł pieniędzy. Inaczej nie wydłuży szybkich tras w Polsce z niespełna 3,2 tys. km dziś do planowanych ponad 7,6 tys. km (z czego „tylko" 2 tys. km to płatne autostrady). I gdy już darmowe odcinki tras A1, A 2 i A4 zostaną obramkowane, obawiam się, że przyszły minister finansów zwróci łakome oko na coraz ciaśniej oplatające Polskę drogi ekspresowe. Te gratisowe dziś dla aut osobowych „wiceautostrady" mają przecież niewiele niższy standard od płatnych tras.

Pieniędzy potrzeba będzie jeszcze więcej, bo realizacja obecnego programu drogowego nie wystarczy. Już teraz na niektórych odcinkach natężenie ruchu jest wyższe od planowanego na 2023 r. Trzeba np. poszerzyć uruchomioną zaledwie pięć lat temu, a już korkująca się trasę A2 Warszawa–Łódź. Prawdopodobnie korkować będzie się również wiodąca przez stołeczny Ursynów obwodnica, której budowa właśnie rusza. To, co czeka Warszawę, już dzieje się w Katowicach, gdzie autostrada przebiega niemal przez centrum miasta. Wystarczy jedna stłuczka, by jadący tranzytem kierowcy zablokowali miasto, próbując ominąć zwężenie.

Na to wszystko potrzebne będą dodatkowe pieniądze. A kolejnym rządom trudno będzie ciąć rozbuchane przez obecny wydatki socjalne, bo o ile da się ograniczyć 500+, o tyle nikt nie odejmie chleba od ust seniorom wysłanym na wcześniejsze emerytury. Dlatego niezależnie od tego, kto będzie rządził po 2020 r., obawiam się, że dodatkowych pieniędzy na infrastrukturę drogową poszuka na drogach, a konkretnie w kieszeni kierowców aut osobowych korzystających z ekspresówek.