Kto z osób dorastających w latach 80. czy 90. nie pamięta nauczycieli czy lekarzy, którzy w miesiącach letnich w czasie urlopu bynajmniej nie oddawali się błogiemu lenistwu? Tysiące z nich spędzało tygodnie w gospodarstwach rolnych w Europie Zachodniej, starając się dodatkowo zarobić na pozostałe miesiące i „odkuć się" finansowo. Sezonowe wyjazdy do pracy, urokliwie nazywane saksami, były stałym elementem polskiego krajobrazu gospodarczego. Nie dość, że wracało się z nich z gotówką, to jeszcze z towarami tak pożądanymi w kraju. Wielu polityków czy biznesmenów z lubością wręcz wspomina tego typu wyjazdy na budowy czy do zbierania owoców.

Ta epoka właśnie odchodzi w zapomnienie, bezrobocie jest na rekordowo niskim poziomie. Skoro w Polsce jest takie zapotrzebowanie na pracę, to po co szukać jej za granicą?

Generalnie ludziom chce się mniej, a i sytuacja polityczna nie zachęca do wyjazdów. Polacy nie mają dzisiaj najlepszej prasy, głośno mówi się, że psują rynki pracy w Wielkiej Brytanii czy Francji. Dodatkowo ludziom nie chce się np. gnieść tygodniami w pięć osób w jednym pokoju, oczekiwania co do jakości życia rosną chyba nawet szybciej od tych płacowych.

Wszystko to składa się na zupełnie nowy obraz osoby szukającej pracy. Pomijam milenialsów, którym generalnie nie chce się już prawie nic i większość chciałaby zostać blogerami modowymi, ale ogólnie jakby chciało się mniej. Znajoma szuka teraz lektorów do uruchamianej szkoły językowej i jedna z kandydatek na lektora francuskiego z pewnym oburzeniem rzuciła, że ma takie zainteresowanie lekcjami, że w zasadzie nie musi wychodzić z domu. Dlaczego zatem miałaby jeszcze chodzić do jakiejś szkoły? Ciekawe, czy ta pani z wychodzenia z domu faktycznie zrezygnuje, ale jej na pewno nie chciałoby się jechać na saksy.