Na koniunkturze zyskała też Polska, której Bruksela podniosła w czwartek prognozy na ten rok – PKB ma urosnąć o 4,3 proc. zamiast 3,8 proc., jak wcześniej zakładano. Optymiści zwrócą uwagę na samą podwyżkę, pesymiści zaś na fakt, że nowe prognozy są i tak niższe od wzrostu w czwartym kwartale ubiegłego roku, a na kolejne lata są coraz gorsze.

Pesymiści dostali już zresztą trochę argumentów do ręki, np. znacznie gorsze dane o wzroście PKB w strefie euro w pierwszych trzech miesiącach roku. Szczególnie niepokoją informacje z Niemiec, gdzie trafia aż 27 proc. naszego eksportu. – Duch w niemieckim biznesie podupadł. Niemiecka gospodarka zwalnia – przyznał niedawno Clemens Fuest, szef instytutu Ifo. Indeks Ifo, który mierzy nastroje niemieckich menedżerów, spada już pięć miesięcy z rzędu.

To wszystko może, choć jeszcze nie musi, świadczyć o tym, że najlepsze już za nami i właśnie zaczyna się cykliczny odpływ, który wkrótce obnaży finansowych słabeuszy. Tak jak podczas kryzysu sprzed dekady, kiedy okazało się, że bez majtek pływali mieszkańcy południa Europy z Grekami na czele.

Czy jesteśmy silni, zwarci i gotowi? Śmiem wątpić. Mamy deficyt finansów publicznych nawet w czasie świetnej koniunktury. Jesteśmy pod tym względem w Unii na piątym miejscu od końca. A to za sprawą hojnych transferów socjalnych. Tymczasem wysychają źródła dodatkowych wpływów, np. NBP nie podaruje po raz kolejny miliardów, bo ma stratę, a wpływy z uszczelniania systemu podatkowego nie dadzą już takich rezultatów jak w 2017 r. W przyszłym roku zaczną się też wyczerpywać unijne dotacje z obecnej perspektywy. Wiemy już, że w kolejnej pieniędzy będzie mniej lub dużo mniej, a zresztą i tak minie wiele lat, zanim trafią nad Wisłę. To ostatni moment, by włożyć majtki.