A miało być tak pięknie. Jeszcze nie tak dawno niemal każdy entuzjasta nowych technologii i wielu ekonomistów zachwycało się możliwościami tzw. gospodarki współdzielenia, z angielska sharing economy. Miała być nieco doskonalszą, kapitalistyczną wersją komunistycznej idei wspólnej własności. Wprawdzie w gospodarce współdzielenia własność nie była wspólna, ale za to mogli z niej korzystać też inni – za zgodą i drobną opłatą dla właściciela. Jak grzyby po deszczu wyrastały platformy internetowe ułatwiające użyczanie miejsc do spania i mieszkań, podwiezienie autem czy świadczenie drobnych usług. W rezultacie miała obudzić się nasza przedsiębiorczość, w dodatku z korzyścią dla środowiska naturalnego, bo amatorzy usług prywatnych kierowców – tańszych niż tradycyjne taksówki – mogli zrezygnować z własnego auta.

Szybko jednak idea współdzielenia stała się realnym biznesem – dzisiaj duża część, a chyba nawet większość, aut jeżdżących w Uberze czy Taxify to floty samochodowe, które zatrudniają kierowców. Ci ostatni, nawet jeśli bezpośrednio korzystają z aplikacji operatorów, są związani takimi warunkami, że trudno mówić tu o niezależnym biznesie. Jest to nie najlepiej płatna praca na zlecenie. I dzisiaj zamiast o sharing economy coraz częściej mówi się właśnie o gig economy – gospodarce na zlecenie. Ma swoje zalety (głównie elastyczność w wyborze czasu pracy), zwłaszcza gdy jest sposobem na dorobienie do stałych dochodów. Gorzej, gdy staje się jedynym źródłem utrzymania, a jest nim dla rosnącej liczby osób. W dodatku procesy sądowe wytaczane operatorom platform usługowych (nie tylko w transporcie, ale i w usługach kurierskich czy sprzątania) dowodzą, że elastyczność też jest często iluzoryczna. Zamiast przedsiębiorców mamy rosnącą rzeszę słabo opłacanych pracowników bez żadnych praw.

Potwierdzają to kolejne wyroki sądowe. Pod koniec zeszłego roku sąd w Wielkiej Brytanii (gdzie od kilku lat działa już nawet związek zawodowy zatrudnionych w gig economy) orzekł, że kierowcy Ubera powinni być traktowani jako pracownicy – czyli z prawem do minimalnej płacy i płatnego urlopu. Podobny wyrok wydał sąd we Francji. Coraz częściej stronę kierowców i innych zleceniobiorców biorą też sądy w USA. W tej sytuacji opisywany przez nas plan Ubera, który ma poprawić sytuację kierowców w Polsce, wygląda raczej skromnie – jako próba uniknięcia roszczeń, które kosztowałyby dużo więcej niż 400 tys. zł rocznie wydane na szkolenia dla kierowców.