Szułdrzyński: Kto wbił nóż w plecy Morawieckiego?

W spocie sztab PiS odwołał się do uczuć rasistowskich, które są obce umiarkowanym wyborcom

Aktualizacja: 23.10.2018 20:48 Publikacja: 23.10.2018 20:22

Mateusz Morawiecki

Mateusz Morawiecki

Foto: AFP

Wynik Prawa i Sprawiedliwości w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, a także do Sejmu i Senatu zależy od tego, jakie wnioski wyciągnie partia z tego, co się stało 21 października i w ostatnich dniach kampanii. W polityce popularna jest po wyborach tzw. blamegame, czyli szukanie tego, na kogo będzie można zrzucić winę za to, że wynik był niższy, niż oczekiwano. Ale by odpowiedzieć na pytanie, kto zawinił, trzeba zrekonstruować cele, jakie postawiła przed sobą partia rządząca.

Szeroka baza

Głównym celem, jaki postawiło sobie PiS, było pozyskanie centrowych wyborców. PiS wie, że ma grupę około 20–30 proc. spośród wszystkich wyborców, którzy są radykalni i tak zauroczeni Jarosławem Kaczyńskim, że zawsze pójdą w kierunku, jaki on wskaże.

Czytaj także: I co dalej, premierze Morawiecki?

Do tego dochodzi 10 do 20 procent wyborców bardziej umiarkowanych, którzy są gotowi poprzeć PiS, ale pod pewnymi warunkami. W 2015 roku zachęcono tych umiarkowanych świetną kampanią wyborczą, która była oparta na odwoływaniu się do aspiracji klasy średniej. PiS osiągało najlepsze wyniki w sondażach wtedy, gdy poszerzało społeczną bazę – na przykład po wecie Andrzeja Dudy, które było sygnałem, dla mniej radykalnych wyborców, że zbyt radykalne działania PiS mogą być kontrowane przez głowę państwa.

Ukłon w stronę centrum stał też za decyzją Jarosława Kaczyńskiego, kiedy postawił on na Mateusza Morawieckiego i uczynił go premierem. Taki był plan na kampanię samorządową.

I jeśli w niej coś poszło nie tak, to nie jest wina Morawieckiego. Jego działanie było dość spójne, choć chwilami popadał w zbyt wiecową retorykę. Tym, co w kampanii się nie udało, był niespójny przekaz, który rozmijał się z kampanijnymi działaniami premiera. Jeśli Morawiecki występuje w czwartek i piątek w Brukseli na szczycie poświęconym m.in kwestii uchodźców i ogłasza wielki sukces Polski polegający na tym, że Unia na zawsze porzuciła plany przymusowej relokacji, to sztab wypuszcza spot straszący uchodźcami. Był to dla Morawieckiego cios w plecy. Jeśli PiS w spocie straszy niekontrolowanym napływem uchodźców do miast, w których wygrają kandydaci PO, to po pierwsze zakłada, że polskie państwo – rządzone przez PiS – nie ma w tej sprawie nic do powiedzenia. Po drugie zaś podważa znaczenie słów Morawieckiego, który właśnie wtedy w Brukseli zapewniał, że zrobił wszystko, by zablokować próby narzucania Polsce kwot uchodźców.

Zamiast więc podkreślać, że szczyt był potwierdzeniem sukcesu Polski z wakacji, gdy Rada Europejska ogłosiła, że kwot nie będzie, wrócono do lęków, które nie tylko nie były tematem tej kampanii, ale w dodatku odwołano się do ksenofobicznych czy rasistowskich uczuć, które wyborcom umiarkowanym są zupełnie obce. Spot uderzał też w wiarygodność samego Morawieckiego, choć to na niej była oparta kampania.

Dokładnie tak samo stało się, gdy Zbigniew Ziobro wysłał do Trybunału Konstytucyjnego wniosek o zbadanie zgodności z polską ustawą zasadniczą przepisów traktatu europejskiego. Premier od samego początku prowadził w Brukseli grę polegającą na obniżeniu temperatury sporu z Komisją Europejską dotyczącego reformy sądownictwa. Namówił nawet Jarosława Kaczyńskiego do pewnych ustępstw, które miały pokazać urzędnikom UE, że PiS jest gotowe do negocjacji. Do kompromisu jednak nie doszło.

Później Morawiecki spotkał się z prof. Małgorzatą Gersdorf, szukając kontaktu ze środowiskiem sędziowskim, by próbować znaleźć rozwiązanie sporu o Sąd Najwyższy, które z jednej strony pozwoliłoby PiS przeprowadzić zmiany, ale z drugiej - znaleźć furtkę, która dałaby szansę Komisji, by uznać, że zmiany nie naruszają standardów unijnych.

Działania Morawieckiego były racjonalne z dwóch powodów. Po pierwsze, tym, co Polaków naprawdę przeraża, jest widmo wyjścia z Unii. PiS zapewnia więc, że polexit nie wchodzi w grę, a opozycja robi wszystko, by właśnie polexitem Polaków nastraszyć. Po drugie zaś, już wiele miesięcy temu kierownictwo PiS zdawało sobie sprawę, że eskalacja sporu z Brukselą odstrasza umiarkowanych wyborców. Pismo Ziobry do Trybunału było kolejnym ciosem w plecy, jaki otrzymał Morawiecki od własnego zaplecza. Paradoksalnie sojusznikiem szefa rządu w kampanii stał się w stolicy zastępca Ziobry, czyli Patryk Jaki fotografujący się na tle unijnych flag, podkreślający, że jest pragmatykiem.

Fałszywa diagnoza

Dlatego więc obarczanie wyłącznie premiera winą za to, co się nie udało PiS w kampanii, jest nieporozumieniem. Jak zauważył były rzecznik prezydenta Krzysztof Łapiński, to Morawiecki był lokomotywą kampanii, objeżdżając w lecie i wczesną jesienią całą Polskę, łącząc obowiązki premiera z odbyciem kilkuset spotkań wyborczych. Oczywiście taśmy również uderzyły w wizerunek premiera, pytanie jednak, czy bardziej stracił w ich efekcie wśród wyborców centrum czy tych bardziej radykalnych?

Głosy, które pojawiają się dziś po prawej stronie, by rozliczyć Morawieckiego i jeszcze zaostrzyć politykę np. poprzez rozpoczęcie wojny z mediami, świadczą o fałszywej diagnozie sytuacji politycznej. Bardziej wynikają z ambicji czy przywiązania do własnych poglądów niż chłodnej oceny sytuacji. Po pierwsze, można zadać pytanie, kto miałby zastąpić Morawieckiego, gdyby odwołano go ze stanowiska premiera? Gdzie jest ten zastęp świetnych kandydatów, którzy mają doprowadzić do zwycięstwa w przyszłym roku? Kto z PiS byłby bardziej wiarygodny dla centrum niż Morawiecki? I czy PiS może wygrać przyszłoroczne wybory bez centrum?

Po drugie zaś, wszelkie przesilenia dla środowisk radykalnych w PiS stają się okazją do narzucenia swojej wizji. Dziś więc słyszymy nawoływania, by PiS odpuściło sobie miasta, odpuściło sobie centrum i rozpoczęło wojnę totalną, na przykład wyrzucając zagraniczne koncerny medialne z Polski. Można zrozumieć, że mówi tak część pracowników prawicowych mediów, które być może byłyby beneficjentami takiej operacji, można zrozumieć, że mówią to politycy, którzy nie chcą patrzeć na cenę, jaką PiS zapłaci za zaostrzenie kursu w roku dwóch ważnych wyborów. Ale osobiste ambicje różnych środowisk nie powinny PiS-owi przesłonić chłodnej kalkulacji. Radykalizacja PiS mobilizuje przeciwników tej partii, wybory do PE odbywają się głównie w miastach, więc taka strategia to przepustka do katastrofy w maju, która może PiS sporo kosztować. Choć oczywiście przyjęcie takiej strategii jest na rękę opozycji.

Wynik Prawa i Sprawiedliwości w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego, a także do Sejmu i Senatu zależy od tego, jakie wnioski wyciągnie partia z tego, co się stało 21 października i w ostatnich dniach kampanii. W polityce popularna jest po wyborach tzw. blamegame, czyli szukanie tego, na kogo będzie można zrzucić winę za to, że wynik był niższy, niż oczekiwano. Ale by odpowiedzieć na pytanie, kto zawinił, trzeba zrekonstruować cele, jakie postawiła przed sobą partia rządząca.

Pozostało 92% artykułu
Publicystyka
Roman Kuźniar: Atomowy zawrót głowy
Publicystyka
Jacek Czaputowicz: Nie łammy nuklearnego tabu
Publicystyka
Maciej Wierzyński: Jan Karski - człowiek, który nie uprawiał politycznego cwaniactwa
Publicystyka
Paweł Łepkowski: Broń jądrowa w Polsce? Reakcja Kremla wskazuje, że to dobry pomysł
Publicystyka
Jakub Wojakowicz: Spotify chciał wykazać, jak dużo płaci polskim twórcom. Osiągnął efekt przeciwny