Słał pokłony w stronę jego cynicznego i ironicznego stylu. Ale przede wszystkim zmysłu obserwacji Budrewicza, dzięki któremu wznowiony po półwieczu obraz Warszawy przełomu lat 50. i 60. wciąż wydawał się nader barwny i pikantny. Tym razem ów chór wydaje się nieco anemiczny, co zaskakuje o tyle, że pod względem anegdotyczności, figlarności języka i celności komentarzy pochodząca z 1961 r. druga część „Bedekera...” w nie ustępuje swojemu poprzednikowi.
Tak jak w przypadku części pionierskiej odbywamy tu z Budrewiczem spacer po zakamarkach miasta. Z tą różnicą, że tym razem częściej niż do lokali gastronomicznych trafiamy do prywatnych mieszkań stołecznych oryginałów. Spotykamy np. Konstantego Sokołowa, w prostej linii potomka carskich generałów, mieszkającego w budzie na nadwiślańskiej plaży i żyjącego ze zbierania pustych butelek. Dla postronnego obserwatora jest niedorozwiniętym śmieciarzem – Budrewicz odkrywa w nim znawcę filozofii, teologii i historii wyznań chrześcijańskich marzącego o stworzeniu odrębnej grupy wyznaniowej.
Odwiedzamy pracownię prof. Henryka Tomaszewskiego, który ni stąd, ni zowąd okazuje się być nie tylko wybitnym grafikiem, ale też niepoprawnym kawalarzem, którego „vis comica przyprawia o atak czkawki doktorów ekonomii i teoretyków paleontologii”. Tylko do lokum aktora Adama Pawlikowskiego nie możemy trafić, bo – jak donosi autor – „przez wiele lat nie miał w ogóle mieszkania, gros czasu spędzał w Kameralnej”.
Ale „Bedeker... 2” jest nie tylko galerią kapitalnie sportretowanych warszawiaków. To także smakowite kpiny z lokali młodzieżowych („pije się tu frukowit i lemoniadę”), smutne konstatacje o końcu jazzu (w roku 1961!) czy rewelacyjne pejzaże niektórych ulic. Warszawy opisywanej przez Budrewicza już nie ma. To miasto wciąż liżące rany po wojnie, pełne reliktów, architektonicznych kuriozów i ludzi z innej epoki. I w tym właśnie cały czar „Bedekera...”. Ludzi nie ma – pozostały anegdoty. Nie ma miasta, ale niektóre jego absurdy pozostały – tropienie ich z Budrewiczem to czysta przyjemność.
I niezły ubaw.