Dobre i smutne życie po stadionie

Nam, Anna, Marek, Jadwiga, Tomasz. Do ubiegłego roku pracowali na Stadionie Dziesięciolecia. Po jego zamknięciu musieli rozkręcić biznesy w innych miejscach. Jak im to wyszło? Różnie.

Publikacja: 20.05.2011 14:48

Anna Piasecka handluje sukienkami. – Dla każdej pani coś się znajdzie – mówi

Anna Piasecka handluje sukienkami. – Dla każdej pani coś się znajdzie – mówi

Foto: Fotorzepa, Radek Pasterski RP Radek Pasterski

Bracka 18. Śródmieście. Niespełna 40-letni Wietnamczyk Le Duy Nam w białym kucharskim mundurze i czapce krząta się po kuchni. W sobotę otworzył restaurację Nam Sajgon. W czwartkowy poranek przy stolikach siedzi kilkoro gości. Wieczorem będzie tłum. Klientów przyciąga tutaj sława kucharza, który przez 14 lat prowadził bar na Stadionie Dziesięciolecia.

Nam Sajgon stał blisko dworca PKS. Wyglądał niepozornie. Ot, zwykły blaszak. Na zupy won-ton i krabowe zjeżdżali tu jednak goście z całego miasta. I to nie tylko Wietnamczycy. Bar był właściwie kultowy. Duże w tym zasługi miał młody Wietnamczyk Nam Le Tuan, który przez kilka lat organizował co niedziela wycieczki po Jarmarku Europa. Zmęczonych i wygłodniałych zwiedzających Le Tuan przyprowadzał do Nam Sajgon.

– Kiedy odchodziłem stamtąd latem po zamknięciu stadionu, klienci pytali, co będę robił dalej, czy otworzę gdzieś knajpę – opowiada Le Duy Nam.

Nie ukrywa, że na początku się wahał. – Myślałem, żeby przenieść się z kupcami na któryś z bazarów i handlować chińskimi ciuchami – mówi.

Ale tego nigdy przecież nie robił. Za to kucharzenie ma we krwi.

– Od dziecka uczyła mnie mama – opowiada. – Później skończyłem też szkołę kucharską.

Mimo sporych umiejętności w Wietnamie pracy nie znalazł. Tymczasem polski rynek zaczął rozkwitać. Koledzy Nama, jeden za drugim, wyjeżdżali z kraju.

– Dlaczego nie spróbować tak jak oni – pomyślałem. Mam rodziców, którym muszę pomagać – mówi. – No to przyjechałem do Warszawy.

Na Stadion Dziesięciolecia trafił przez przypadek. Na Bracką już nie. Z kolegą Voung Anh Toanem ustalili, że ich restauracja musi być w Śródmieściu. Lokalu szukali kilka miesięcy.

Dwupoziomowe 175 metrów wygrali na trzy lata w dzielnicowym przetargu. Zrobili remont i w Noc Muzeów przyjęli pierwszych gości.

Sukienki i wiatrak na kreta

Bakalarska 11. Włochy. Anna Piasecka, energiczna korpulentna blondynka w bluzce w panterkę, zaprasza do swojego stoiska pod daszkiem.

– Proszę spojrzeć i dotknąć. Mam sukienki w najmodniejszych fasonach i w każdym rozmiarze – zachwala. – Dla każdej pani coś się znajdzie.

Na Jarmarku Europa pracowała ponad dziesięć lat. Jak Nam przy dworcu PKS.

– Tam wszyscy się znali. Mogliśmy na siebie liczyć, jak w rodzinie. Jak ktoś nie mógł przyjść do pracy, to drugi go zastępował – wspomina pani Anna.

Na Bakalarskiej, dokąd pani Anna przeniosła się jesienią, atmosfera jest inna. Choć powoli tworzy się wspólnota.

– Dopiero się poznajemy. Razem jemy, gotujemy dosłownie w jednym garnku. Takie sytuacje zbliżają do siebie ludzi. Nieważne: biały, Murzyn czy Azjata – mówi.

Podobne odczucia ma Marek Kurkus. Ubrany w jeansy i nieco znoszoną czarną skórzaną kurtkę ma – jak mówi – kram „Tysiąc i jeden drobiazgów". Gry, kolorowe wiatraczki, kowbojskie kapelusze, gaz pieprzowy i kuchenki gazowe – u niego jest wszystko.

– Ludzie najchętniej kupują wiatraczki. Odstraszają krety w ogródkach – zdradza.

Na stadionie przepracował 20 lat. To były wesołe czasy.

– Klienci przyjeżdżali z całej Polski i Europy Wschodniej. Przewijał się wielki kolorowy tłum – opowiada. – Najbardziej cieszyliśmy się z Rosjan. Oni najwięcej kupowali.

Większość znajomych pana Marka przeniosła się na inne bazary. Niektórzy dali sobie spokój z biznesem. On o tym nie myślał.

– Mam na utrzymaniu rodzinę. Poza tym nie wyobrażałem sobie życia bez handlu – przyznaje. – Jak człowiek robi w tym przez całe życie, to trudno zrezygnować.

Gdy zaproponowano mu, by przeniósł swoje stoisko na bazar przy ul. Bakalarskiej, nie miał wątpliwości. – Na Marywilską jest za daleko. Zawsze handlowałem w Warszawie, więc żadne inne miejsce poza miastem mnie nie interesowało – tłumaczy pan Marek

Utracona korona

Marywilska 44. Białołęka. 52—letnia pani Jadwiga ma tutaj dwa stoiska z odzieżą. Wstaje o godz. 3.20. Codziennie.

– Już nie potrzebuję budzika, bo tak mam organizm ustawiony jak zegar w sobie – opowiada.

Na bazarze jest od godz. 4 rano. Pracuje do 14, 15 w dni robocze, a w weekendy do 17 lub 18.

Podobnie było przez 20 lat na stadionie. Bo miała dwie wiaty na koronie i dwie na błoniach. Handel swetrami z Turcji ją wciągnął. I przyniósł spore zyski. Miała więc 100 tys. zł oszczędności, żeby zacząć od nowa na Marywilskiej.

– Mieliśmy dostać własne pawilony. A okazało się, że te pieniądze poszły na nie wiadomo co. I co miesiąc musimy płacić czynsz. Po 3 tys. zł za każdy boks – skarży się.

I dodaje, że opłaty na stadionie nie były tak wysokie. I tak rygorystycznie egzekwowane.

– Jak był gorszy miesiąc, można było zgłosić się do zarządcy i pozwolili zapłacić czynsz później. Nikt z tego nie robił problemu. Tutaj jest inaczej – mówi.

Z klientami też. Chwilę po południu kupujących jest tak niewielu, że można ich zliczyć na palcach jednej ręki.

– Marny dojazd – orzeka pani Jadwiga. – Jest jeden miejski autobus, linii 126, a od niedawna też specjalny „kupcobus". Ale on jeździ co godzinę.

Poza tym na Marywilskiej brakuje „buciarzy" – czyli handlarzy obuwiem.

– A oni przyciągali klientów. Przyjeżdżali po towar ze wschodniej Polski, z Rosji, Ukrainy, a przy okazji kupowali też inne rzeczy – tłumaczy sprzedawczyni. – A teraz wolą Maximusa czy Wólkę Kosowską.

Brak kupujących doskwiera też panu Tomaszowi. Co prawda on tu prawie nie bywa, bo stoisko z importowanymi z Francji ubraniami prowadzi jego żona. Ale to on zdecydował, że w rodzinny interes w białołęckiej hali zainwestują wszystkie oszczędności.

– Na Stadionie byłem kontrolerem w firmie zarządzającej obiektem – opowiada. – Kiedy zlikwidowano stadion, straciłem pracę. No to postanowiłem wziąć sprawy w swoje ręce.

Teraz walczy o interesy kupców z Marywilskiej. Chce się dowiedzieć, co stało się z pieniędzmi wpłaconymi do spółki. I czy boksy będą kiedyś ich własnością.

Trzy kolory przyszłości

Na Brackiej w Nam Sajgon na razie można tylko zjeść. Ale Le Duy Nam i Voung Anh Toan mają większe ambicje. Myślą o koncertach, spotkaniach z artystami czy mieszkającymi w Warszawie rodakami. O takim wietnamskim centrum kultury. Są pewni, że im się uda.

Pani Anna i pan Marek z Bakalarskiej też widzą przyszłość w jasnych barwach.

Bracka 18. Śródmieście. Niespełna 40-letni Wietnamczyk Le Duy Nam w białym kucharskim mundurze i czapce krząta się po kuchni. W sobotę otworzył restaurację Nam Sajgon. W czwartkowy poranek przy stolikach siedzi kilkoro gości. Wieczorem będzie tłum. Klientów przyciąga tutaj sława kucharza, który przez 14 lat prowadził bar na Stadionie Dziesięciolecia.

Nam Sajgon stał blisko dworca PKS. Wyglądał niepozornie. Ot, zwykły blaszak. Na zupy won-ton i krabowe zjeżdżali tu jednak goście z całego miasta. I to nie tylko Wietnamczycy. Bar był właściwie kultowy. Duże w tym zasługi miał młody Wietnamczyk Nam Le Tuan, który przez kilka lat organizował co niedziela wycieczki po Jarmarku Europa. Zmęczonych i wygłodniałych zwiedzających Le Tuan przyprowadzał do Nam Sajgon.

Pozostało 87% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!