Słowa, że był do głębi człowiekiem sportu, golfa w szczególności, mogą się komuś wydać przesadne, ale takie nie są. Nie chodzi nawet o to, że miał w rodzinie dwóch naczelnych „Przeglądu Sportowego" – Mariana Strzeleckiego (przed wojną) i Edwarda Strzeleckiego (po wojnie). Chodzi o to, że pojmował sport tak, jak mało kto dziś pojmuje: jako klasyczne połączenie rozwoju ducha i ciała z obowiązkowym dodatkiem ogromnego poczucia humoru i dystansu do uprawianej dyscypliny.
Pytanie, dlaczego golf, zbywał zwykle opowieścią o kapryśnym talerzu satelitarnym, który z niezbadanych przyczyn łapał niekiedy transmisje z turniejów oraz o wakacyjnej podróży po Niemczech, podczas której zamiast na plac zabaw dla córki trafił na pole. I równie przypadkowo stał się tam właścicielem torby kijów po Amerykanach, którzy nie chcieli ich brać do kraju.
Wiadomo, że jak wrócił do Warszawy, to spróbował. Jak spróbował, to pojął, że właśnie ubogacił życie o jeszcze jedną, może największą pasję. Pierwszy raz spotkaliśmy się ponad ćwierć wieku temu na polu Amber Baltic, podczas zorganizowanych ad hoc, przy turnieju Polish Open, mistrzostw Polski dziennikarzy (skromnie rzekł, że chyba może uczestniczyć z racji udziału klanu Strzeleckich w tworzeniu „Przeglądu Sportowego"). Urok uśmiechu spod wąsa i oczywista skłonność do golfowego ekscentryzmu zrobiły swoje – nie sposób było go nie polubić.
Kto spotykał Andrzeja w okolicznościach golfowych, ten wie, że całym sobą zarażał do tego sportu. Robił to z niespotykanym wdziękiem i subtelnością. Jednych uwodził klasyką stroju – spodnie długości trzy czwarte – po szkocku, pumpy, kaszkiet, zielona marynarka. Innych zachęcał opowieściami o urodzie natury, małych radościach wynikających ze znajdowania się w dołku i wielkich zwycięstwach nad samym sobą. I tyle życzliwą, co nieco uszczypliwą, zawsze wnikliwą analizą świata golfistów amatorów.
Zawsze dodawał anegdoty, które czyniły świat prostego wbijania piłki do dziurki w ziemi, zaskakująco barwnym i wartym uczestnictwa. Wieczornica po golfie z Andrzejem, pełna teatralnych wspomnień i konotacji, to była intelektualna przygoda, po której świat wydawał się lepszy i na pewno weselszy. Kto przeczytał Jego „Człowieka w jednej rękawiczce" wie świetnie, w czym rzecz.