Mało brakowało, by na mistrzostwach w ogóle nie zagrał. Przez cały sezon walczył z kontuzją kręgosłupa, latał na zabiegi do kliniki w Monachium. Wydawało się, że nie dane mu będzie pięknie pożegnać się z reprezentacją, bo trener Ukrainy zapowiedział, że za zasługi powołania nikomu nie wyśle.
– Wiem, co dla niego znaczy ten turniej, ale w piłce nazwiska nie są istotne. Gdyby były, tobym wciąż biegał po boisku – mówił Oleg Błochin, zdobywca Złotej Piłki 1975, nagrody „France Football", dla najlepszego zawodnika występującego w Europie. Ale zrozumiał, że zostawienie „Szewy" w domu podczas najważniejszej imprezy w historii Ukrainy to byłby wielki błąd.
Andrij się nie poddał, wygrał wyścig z czasem, miejsce w kadrze dostał. Nie liczył na wiele, chciał tylko pomóc młodszym kolegom, służyć im dobrą radą. W poniedziałek zagrał jednak od pierwszej minuty, strzelił dwa gole Szwecji (2:1) i dał sygnał do rozpoczęcia ukraińskiego karnawału.
Pochwały Berlusconiego
– Czuję się, jakbym znów miał 20 lat – nie krył radości Szewczenko. Ponownie był królem Kijowa. Tak jak wtedy, gdy strzelał trzy bramki Barcelonie na Camp Nou. To był pierwszy hat-trick w rozgrywkach pod szyldem Ligi Mistrzów. Dla chłopaka, który w Dynamie się wychował, dojeżdżając na treningi na drugi koniec miasta, przepustka do wielkiej kariery. Dla ojca, który chciał, by Andrij poszedł w jego ślady i został wojskowym, powód do dumy.
Był sezon 1997/1998. Ukraiński klub konsekwentnie powtarzał, że Szewczenko na sprzedaż nie jest. Ale gdy rok później Milan zaproponował 25 mln dolarów, odmówić nie wypadało. – Znaleźliśmy następcę Marco van Bastena – rozpływał się w pochwałach Silvio Berlusconi. – No a poza tym urodził się tego samego dnia co ja, więc musi mieć w sobie bożą iskrę.