Pobyt w Katyniu ma dla pana także bardzo osobisty wymiar...
Andrzej Wajda:
Tak, mój ojciec kapitan Jakub Wajda padł ofiarą zbrodni katyńskiej. Dokładnie 70 lat temu został zamordowany przez NKWD. Ale to nie stało się tutaj, w Katyniu. Zabito go w Charkowie. Okoliczności jego śmierci do dziś nie zostały wyjaśnione, nigdy nie znaleziono jego ciała. W tej sprawie doszło zresztą do pomyłki. Gdy Niemcy w 1943 roku odkryli mogiły w Katyniu i zaczęli drukować listy z nazwiskami pomordowanych oficerów, znalazła się na nich osoba o nazwisku Karol Wajda. Razem z mamą długo myśleliśmy, że to właśnie tata. Pamiętam, jaki to był dla niej cios, gdy znalazła to nazwisko w gazecie. Pokazałem to później w bardzo osobistej scenie w moim filmie „Katyń”. Tego typu zbrodnie, mordy na jeńcach, zawsze najsilniej uderzają w kobiety.
Czemu myśleliście, że to ojciec? Nie zgadzało się przecież imię.
Tak, ale zgadzało się wszystko inne. Stopień – kapitan. Rok urodzenia – 1900. Byliśmy więc przekonani, że po prostu nastąpiła pomyłka i Niemcy źle zapisali jego imię. Dopiero po latach się okazało, że było dwóch kapitanów o nazwisku Wajda. Jeden, Karol, był więziony w Kozielsku i został zgładzony w Katyniu. Drugi, Jakub, był więziony w Starobielsku i został zgładzony w Charkowie. To był właśnie mój ojciec. Jako jego syn, jako syn oficera zamordowanego przez NKWD, uważałem, że przyjazd na te wyjątkowe, przełomowe obchody był moim obowiązkiem. Uważam, że podjąłem dobrą decyzję. To, co tu zobaczyłem i usłyszałem, było dla mnie wielkim przeżyciem. Może nie powinienem tego mówić, ale to jeden z piękniejszych dni w moim życiu.