Omawiając rządowy projekt ustawy regulującej zapłodnienie in vitro, Tomasz Terlikowski („Rzeczpospolita”, 19.02.2008) skupia się przede wszystkim na jednej kwestii: jakie będzie stanowisko biskupów w tej sprawie. Publicysta, powtarzając znane zastrzeżenia Kościoła katolickiego wobec tej metody zapłodnienia pozaustrojowego, wyraża ogromne zdziwienie, jak rząd może zgłosić projekt, który spotka się ze sprzeciwem Kościoła.
Można jednak zadać pytanie, dlaczego rząd w sprawie dotyczącej tysięcy niepłodnych par w Polsce miałby się kierować przede wszystkim poglądami biskupów. Bo co na ten temat sądzi większość społeczeństwa, a zwłaszcza ci, którzy są dotknięci chorobą niepłodności, Terlikowskiego w ogóle nie interesuje. Zapewne nie uważa też, że rząd w tej sprawie powinien wziąć pod uwagę opinie samych zainteresowanych.
Tymczasem badania opinii publicznej pokazują, że społeczeństwo opowiada się za dostępnością metody zapłodnienia in vitro. Czy opinia społeczeństwa nie powinna mieć wpływu na politykę w państwie, które chce się nazywać demokratycznym?
Całkiem zasadne wydaje się więc pytanie, kto tu rządzi. Truizmem jest stwierdzenie, że wszelkie sprawy doczesne pozostają w gestii rządu, Kościół zaś zajmuje się sprawami wiary i to wyłącznie w stosunku do wiernych, a nie do całego społeczeństwa. Bo przecież nie wszyscy są katolikami.
Hierarchia kościelna w Polsce nie chce zaakceptować rozdziału Kościoła od państwa i miesza doktrynę kościelną z polityką. Choć z drugiej strony od dawna wiadomo, iż tego rozdziału w praktyce już nie ma, a kolejne rządy – czy to z prawa, czy z lewa – oddawały coraz więcej uprawnień Kościołowi. Należy jednak cały czas przypominać, że tak być nie powinno – i wcale nie musi tak być.