Mimo to działalnością Komisji Majątkowej zainteresowały się media. Zdziwiło to pana?
Skłamałbym, twierdząc, że nie byłem zaskoczony. Pamiętam, że w pewnym momencie próbowano nam zrobić zarzut, że pracując w komisji, dostajemy pensje z MSWiA. Kilka lat temu strona kościelna zaproponowała zrzeczenie się tego wynagrodzenia, ale nie spotkało się to z akceptacją strony rządowej, która powoływała się wówczas na regulacje prawne. Jednak komisja od samego początku była doskonałym celem medialnych ataków. Działała na podstawie nieprzejrzystych zasad, decydowała o nieruchomościach wartych miliony, od jej orzeczeń nie było odwołania, a jeszcze doszła do tego historia o jednym z pełnomocników zakonów i parafii z przeszłością w komunistycznej Służbie Bezpieczeństwa, który miał rzekomo posiadać „haki” na kościelnych hierarchów. To wszystko doskonale wyglądało w mediach i tylko napędzało spiralę podejrzeń i niedomówień.
Najwięcej emocji w całej sprawie budzi osoba mecenasa Marka P. W jaki sposób ten były esbek stał się najbardziej zaufanym prawnikiem Kościoła?
Nie wiem. Gdy ja zostałem powołany do komisji, pan mecenas P. już reprezentował przed nią podmioty zakonne lub parafie. Sprawiał wrażenie osoby szanowanej w pewnych kręgach kościelnych. To wszystko spowodowało, że i ja nie miałem żadnych podstaw do nadmiernej podejrzliwości.
Czy nie miał więc racji Paweł Wojtunik, szef CBA, mówiąc w wywiadzie „Rz”, że członkowie Komisji Majątkowej ze strony kościelnej wykazali się dużą naiwnością w kontaktach z Markiem P.?
Mam szacunek do pana ministra Pawła Wojtunika i do kierowanej przez niego służby. Zresztą miałem wielu studentów, którzy dziś pracują właśnie w CBA, i wiem, że starają się dobrze wykonywać swoją pracę. Nie sądzę jednak, że można nazwać naiwnością zaangażowanie „kościelnych” członków komisji w odzyskiwaniu majątku podmiotu, który reprezentowaliśmy.
Jednak czy nie uważa pan, że Marek P. oszukiwał Komisję Majątkową?
W najmniejszym stopniu, nie odniosłem takiego wrażenia.
Często spotykał się pan z Markiem P.?
Obecnie przyznanie się do znajomości z nim to prawie jak podpisanie na siebie wyroku śmierci. Jednak mówiąc zupełnie poważnie, był jednym z najaktywniejszych pełnomocników instytucji kościelnych. Zarówno on, jak i ja reprezentowaliśmy i broniliśmy w komisji interesów Kościoła. Spotykałem się z nim, tak jak z wieloma innymi pełnomocnikami podmiotów kościelnych, służąc radą i wymieniając uwagi związane choćby z interpretacją niedoskonałych przepisów.
Jak wyglądały pana spotkania z Markiem P.? Gdzie i w jakich okolicznościach się odbywały?
Z mecenasem P. spotykałem się w różnych miejscach. Jednak wszystkie rozmowy miały charakter oficjalny. Zresztą nigdy nie przeszedłem z panem mecenasem Markiem P. na „ty”.
Jednak wnioski składane przez Marka P. były przez komisję rozpatrywane w iście ekspresowym terminie. Nie było to jakieś specjalne traktowanie?
Pan Marek P. był traktowany na takich samych warunkach jak każdy inny pełnomocnik wnioskodawcy ze strony parafii lub zakonu.
Ale skąd takie tempo pracy komisji nad wnioskami przedkładanymi przez mecenasa P.?
Każdemu pełnomocnikowi parafii czy zakonu zależało na jak najszybszym wydawaniu orzeczeń. Jeśli któremuś z nich udawało się zgromadzić niezbędne dokumenty, wówczas staraliśmy się w możliwie szybkim terminie zwoływać rozprawę. Nasz pośpiech wynikał też z innego powodu. Obawialiśmy się, że niektóre nieruchomości, które chciał odzyskać wnioskodawca, zostaną sprzedane, zanim jeszcze wydamy w tej sprawie orzeczenie. Tym bardziej że takie sytuacje kilka razy miały miejsce. Niektóre organy administracji władające danym gruntem potrafiły go bardzo szybko sprzedać, wiedząc o dacie rozprawy wyznaczonej przez komisję.
Kiedy dowiedział się pan, że Marek P. był funkcjonariuszem Służby Bezpieczeństwa?
Bodajże w 2003 r. po publikacji „Newsweeka”, która po raz pierwszy opisywała wątpliwości wokół działań tego pełnomocnika.
Był pan zaskoczony tymi informacjami?
Bardzo. Pamiętam, że wydały mi się wręcz nieprawdopodobne.
Czy więc zapytał pan Marka P. o jego przeszłość w bezpiece?
Pamiętam, że kiedyś miałem okazję zadać takie pytania.
Co odpowiedział?
Przekonywał, że są to bzdury, a on w SB nie służył.
Próbował pan zweryfikować te informacje?
Osobiście nie. Nie miałem i nie mam takich możliwości. Wiem jednak, że w kręgach kościelnych próbowano to sprawdzać. Z tego co wiem, bezskutecznie.
„Rzeczpospolita” wiele miesięcy temu ujawniła zawartość teczki SB Marka P. Okazało się, że znajdowała się ona w zbiorze jawnym Instytutu Pamięci Narodowej. Potwierdziła esbecką przeszłość mecenasa P. Nie uważa więc pan, że oszukał Kościół i nadużył jego zaufania?
Trudno mi się do tego odnosić. Oczywiście moralna ocena pracy w SB jest niewątpliwie negatywna. Jednak pan Marek P., działając jako pełnomocnik wnioskodawców kościelnych, dał się poznać jako sprawny i kompetentny prawnik. Nie wiem o jego działaniach poza komisją. Nie sądzę jednak, aby ten człowiek był, jak wynika to z mediów, „złym duchem” Komisji Majątkowej.
—rozmawiał Piotr Nisztor
PROKURATURA I CBA
Prokuratura postawiła zarzuty poświadczenia nieprawdy siedmiu osobom, w tym ks. Mirosławowi Piesiurowi i Krzysztofowi Wąsowskiemu, zasiadającym w komisji przedstawicielom Kościoła. Dotyczą okoliczności przekazania elżbietankom z Poznania 47 ha na warszawskiej Białołęce. Zakonnice grunt sprzedały za 30 mln zł, a według władz Białołęki ziemia warta była nawet 240 mln zł. We wrześniu 2010 r. CBA zatrzymało Marka P., pełnomocnika Kościoła przed komisją. Prokuratura postawiła mu siedem zarzutów miedzy innymi: korupcji, oszustw, zatajenia majątku oraz nadużycia uprawnień. Pełnomocnik strony kościelnej mec. Piotr P. usłyszał zarzut przyjęcia 200 tys. zł łapówki od Marka P. W połowie lutego CBA powiadomiło Prokuraturę Generalną, że mogło dojść do
popełnienia przestępstwa w przypadku 11 orzeczeń Komisji Majątkowej. Chodziło m.in. o fałszerstwa i niegospodarność.
—pn