Lubański miał 16 lat kiedy strzelił bramkę dla reprezentacji

Włodzimierz Lubański o polskim futbolu w czasach, gdy nie było zawodowców, ale piłkarze umieli grać

Publikacja: 23.12.2011 01:35

Włodzimierz Lubański

Włodzimierz Lubański

Foto: Fotorzepa, Piotr Nowak PN Piotr Nowak

O piłkarzach ligowych i innych sportowcach klasy reprezentacyjnej mówiło się w czasach Polski Ludowej  państwowi amatorzy. Jak to wyglądało w przypadku Górnika?

Włodzimierz Lubański:

Codziennie trenowaliśmy, a raz w miesiącu szliśmy do kopalni po pieniądze. To była kopalnia Szczygłowice, miałem tam

stanowisko górnika dołowego strzałowego. Siadaliśmy w gabinecie dyrektora lub w salce konferencyjnej, sekretarka przynosiła kawę, a my rozmawialiśmy z aktywem robotniczym. Opowiadaliśmy o meczach i wyjazdach. Spotykaliśmy się z kibicami w kopalni także z okazji Barbórki. Można się po latach śmiać, ale to były naprawdę pożyteczne spotkania, bo dzięki temu kibice nie byli dla nas anonimowi. Pamięta pan przypadek Alojzego Piontka, górnika przysypanego w kopalni Mikulczyce-Rokitnica? Kiedy go uratowano po tygodniu, zapytał, jak Górnik grał z Manchesterem City. Pamiętam, że poszliśmy odwiedzić go w szpitalu.

Polska przełomu lat 60. i 70. była podzielona na kibiców Górnika i Legii. Symbolami obydwu drużyn byli pan i Kazimierz Deyna. Ale w Warszawie i Górnik, i pan też mieliście wielu zwolenników.

Miał 16 lat, kiedy zdobył pierwszą bramkę  dla reprezentacji Polski

Wiem o tym. To naturalne, bo kiedy i my, i chłopaki z Legii graliśmy z powodzeniem w europejskich pucharach, to kibicowała nam cała Polska.  Nie byliśmy wtedy klubem tylko Zabrza, ale całego kraju. Poza tym my zaczynaliśmy odnosić sukcesy jeszcze przed Legią i przyzwyczailiśmy do tego kibiców. Pięć tytułów mistrza Polski z rzędu to jednak robi wrażenie. Mówiło się wtedy, że Górnik Zabrze to jest taka drużyna, którą może trenować nawet magazynier.

Czy otrzymał pan kiedykolwiek propozycję przejścia do Legii?

Nie, bo obowiązywało nieoficjalne chyba porozumienie, zawarte na poziomie resortów obrony i górnictwa, że Legia i Górnik nie będą sobie nawzajem podbierać zawodników. Wiem, że Legia chciała mnie,a Górnik Kazia Deynę, ponieważ połączenie nas dwóch dawało od razu drużynie ogromną przewagę. Ale to były raczej marzenia działaczyi trenerów. Na wszelki wypadek, kiedy szedłem na komisję wojskową, towarzyszyli mi lekarz klubowy i kierownik sekcji inżynier Gładych. Miałem oczywiście kategorię A, ale chodziło o to, żeby ktoś nie popełnił pomyłki i nie wpisał mnie na listę poborowych. Bo praca w kopalni zwalniała od wojska.

Dlaczego dziś marnuje się tyle talentów?

Różnica jest podstawowa. Ten, kto kopie piłkę przez pięć godzin dziennie, będzie lepszy technicznie od tego, którego mamusia przywozi samochodem na godzinny trening. Ja kopałem bez opamiętania. Mieszkaliśmy w familoku w Sośnicy, na ulicy Sztygarskiej. Obok, między tymi górniczymi budynkami, mieliśmy placyk do gry, który nazywaliśmy kulawikiem.

Trawę dawno wydeptaliśmy, słupki bramek były z drewna, obok przepływał strumyk. Spędzałem tam kilka godzin dziennie przez siedem dni w tygodniu. Alternatywą nie był telewizor ani komputer.

No dobrze, wszyscy w latach 60. biegaliśmy po takich placykach, ale to jeszcze awansu do ligi nie gwarantowało. Czym pan się różnił od rówieśników?

Może tym, że trenowałem więcej i intensywniej od nich. Opracowałem własne ćwiczenia polegające na odbijaniu piłki o ścianę. Najpierw jedną nogą, potem drugą, głową, z przyjęciem, bez przyjęcia, nie ruszając się z miejsca i biegając wzdłuż ściany. Najpierw wolniej, potem coraz szybciej. Zaczynałem od trzech odbić bez skuchy, a po paru miesiącach mogłem to robić, ile razy chciałem i niemal z zamkniętymi oczami.

Po miesiącach czy po latach?

Po latach to ja już grałem w pierwszej lidze, a tam nie było czasu na takie nauki. Gdybym nie panował swobodnie nad piłką, nie miałbym miejsca w Górniku, gdzie już grali tacy artyści jak Ernest Pol, Stanisław Oślizło czy Stefan Floreński. Sami reprezentanci Polski. Pol był geniuszem, jednym z najlepszych piłkarzy w historii naszego futbolu. Różnica między nim a całą resztą polegała na tym, że on grał piłką, a my biegaliśmy. Podawał nam na nos. Miał jeszcze jedną niezwykłą umiejętność. Patrzył w lewo, a podawał w prawo. Albo odwrotnie. Przeciwnicy nie mogli się w tym połapać.

A pan?

Ja początkowo też nie. Ale jak ktoś rozumie sens gry, to szybko łapie. Pol, który był ode mnie starszy o 15 lat, darzył mnie sympatią, bo widział, że może coś ze mnie być. To ja bywałem zły i wstydziłem się przed nim, że zmarnowałem jakieś podanie. A on mówił: "Synek, to żeś zadupczył ta sytuacja, to nic. Ważne, żeś ją mioł. Prędzej czy później strzelisz". Takie słowa w ustach najlepszego piłkarza dodawały mi wiary. Jak się ma 16 lat, to ważne.

Ernest Pol jest dziś patronem stadionu Górnika w Zabrzu i należy mu się to wyróżnienie. Ale znana jest jego odpowiedź na zarzut któregoś działacza, że za dużo pije: "Ernest pije, ale Ernest gra". Był pan przy tym?

Nie, ale słyszałem i widziałem. Bądźmy szczerzy, w tamtych czasach piłkarze sporo pili. Czasami szło się pić prosto po meczu. Jestem w stanie to zrozumieć. Mecz jest niezwykłym obciążeniem fizycznym i psychicznym, więc piłkarze w różny sposób chcą odreagować. Ja zwykle po meczu nie mogłem zasnąć. Rozgrywałem go jeszcze, leżąc z zamkniętymi oczami. Wolałem w tej sytuacji iść na zabawę i wrócić nad ranem. Po remisowym meczu na Stadionie Śląskim z Dynamem Kijów pojechaliśmy całą drużyną na zabawę do czwartej rano. Ale awansowaliśmy i to się nam należało. Koledzy chodzili do restauracji Balaton, baru Czarny Diament albo pili gdzieś po domach, żeby ich nikt nie widział.

Pan też pił?

Szampana, i to w niedużych ilościach. Kiedy pierwszy raz pojechałem z Górnikiem na zimowy obóz do Jeleniej Góry, starsi powiedzieli, że trzeba się wkupić.  Miałem 16 lat, nie bardzo nawet wiedziałem, o co chodzi. Powiedzieli więc wprost mnie i Waldkowi Słomianemu: – Tu niedaleko, za rogiem sanatorium, jest sklep monopolowy. Policzcie nas dobrze, żebyście nie musieli biegać dwa razy. Przynieśliśmy więc całe torby wódki i piwa, a kiedy już postawiliśmy to na stole, Ernest Pol powiedział: – Bardzo ładnie. Możecie już teraz z nami grać. Ale to jutro. Dziś szorujcie spać.

Można powiedzieć, że miał pan dużo szczęścia.

Ale lubiłem się bawić, tańczyć. To było mi potrzebne. Takie wspólne wyjścia miały jeszcze jedną zaletę. Dzięki nim byliśmy zintegrowani.

Zabieraliśmy na zabawy żony, dziewczyny, narzeczone, które szybko znajdowały wspólny język – dzieci, dom, zakupy. Tworzyliśmy prawdziwą rodzinę Górnika Zabrze. Wspólnie spędzaliśmy święta i sylwestra. Było jeszcze coś, co wpływało na atmosferę. Prawie wszyscy zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, nie było więc powodów do zawiści. I do tego wszyscy byliśmy Polakami. Dziś, kiedy jeden ma pensję 10 tysięcy euro,  drugi 30 tysięcy, a mimo tajemnicy i tak wszyscy wiedzą, tak miło już nie jest.

W lutym 1963 roku skończył pan 16 lat, w kwietniu zadebiutował w pierwszej lidze, a we wrześniu otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. Pamięta pan te miesiące?

Pamiętam dwa wyjazdy do Szczecina. W lidze debiutowałem w meczu z Arkonią. Wygraliśmy 4:0, a ja strzeliłem bramkę. Powołanie do reprezentacji spadło na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Reprezentację prowadził Tadeusz Foryś. Zaprosił mnie do kadry, ale kiedy informował mnie o tym sekretarz Górnika, powiedział, a może przeczytał pismo, że "zostałem powołany celem zapoznania się z atmosferą".

I dodał, żebym sobie nie robił większych nadziei na grę. Nie pamiętam, jak znalazłem się w Szczecinie, czy jechałem pociągiem z Zabrza przez kilka godzin sam czy z innymi kolegami ze Śląska. Na pewno z Zygą Szołtysikiem, bo on też wtedy debiutował. Zgrupowanie trwało około tygodnia, więc miałem okazję pokazać, że zasługuję na coś więcej niż oglądanie na boisku starszych kolegów. Potem dowiedziałem się od trenera, że on już po kilku zajęciach nie miał wątpliwości. 4 września 1963 roku w wieku 16 lat i 188 dni wybiegłem w pierwszej jedenastce najlepszych polskich piłkarzy z numerem 7 na białej koszulce. Pokonaliśmy Norwegię 9:0, a ja strzeliłem jedną z bramek. Chyba od tamtej pory nie było w naszej reprezentacji ani młodszego debiutanta, ani zdobywcy gola. A niedługo minie od tamtego dnia 50 lat.

Sędzia sprawdzał więc panu nie dowód czy paszport, tylko legitymację szkolną?

Tak było. I jako uczeń Technikum Ceramicznego w Gliwicach zacząłem zwiedzać świat. Poznawałem też obyczaje. Niedługo po debiucie w reprezentacji pojechaliśmy z Górnikiem na tournée po Ameryce. Uszyli nam z tej okazji garnitury, ale byłem zaskoczony, że do wyjściowych marynarek nie bardzo pasują nakładane kieszenie. Podzieliłem się tą uwagą ze starszymi kolegami, ale oni uspokoili mnie, że wszystko jest w porządku. Tak ma być. No i szybko przekonałem się dlaczego. Najpierw szok, bo na lotnisku w Chicago witało nas 10 tysięcy Polaków. A potem w Chicago i w Nowym Jorku nie nadążaliśmy z przyjmowaniem zaproszeń na bankiety. Na każdym życzliwi rodacy wkładali nam do kieszeni zwitki banknotów. I wtedy pojąłem sens tych nakładanych kieszeni.

Dolara pan wcześniej nie widział?

A żeby pan wiedział. Mieszkałem w pokoju ze Staszkiem Oślizłą, starszym ode mnie o dziesięć lat, który w pewnym okresie odgrywał rolę mojego przewodnika życiowego. Opróżniliśmy kieszenie, wyłożyliśmy wszystko na stół, a Staszek swoim tekstem wyprzedził Bareję. – Patrz, Włodek – powiedział – tak wyglądają dolary. Stanęliśmy w oknie na 30. piętrze hotelu na Manhattanie, popatrzyliśmy z góry na oświetlone miasto, sznur samochodów i pomyśleliśmy o tym samym. Ja o szarej Sośnicy, a Staszek o swoim Radlinie. Pierwszy raz piłem wtedy sok pomarańczowy i rozczarowała mnie coca-cola. Po tym, co pisano o niej w kraju, byłem pewien, że to jakiś narkotyk. A ja wypiłem i nic.

I co zrobiliście z dolarami?

To był problem, bo oficjalnie do Polski nie wolno było ich wwieźć. Więc wwoziliśmy nielegalnie. Z czasem, kiedy już nabrałem doświadczenia, wiedziałem, co warto wywieźć z kraju. Wyjeżdżaliśmy z jedną torbą pełną kryształów i wódki, a wracaliśmy z trzema pełnymi towarów.

To była w pewnym sensie konieczność, ponieważ dieta wynosiła jeden czy dwa dolary. A celnicy na lotnisku Pyrzowice nie byli służbistami. Zwłaszcza po zwycięstwach Górnika.

Czy myślenie o interesach nie przeszkadzało w koncentracji przed meczem?

Nie, wszystko mieliśmy opracowane. Ale faktem jest, że w jednym przypadku chyba przeszkodziło, i to w najważniejszym momencie.

W roku 1970 na finał rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów w Wiedniu pojechały z nami żony. A wie pan, jak to jest z żonami...

Wiem...

Jedna chce to, druga tamto, biegają od sklepu do sklepu i nie mogą się zdecydować. A przypominam, że jesteśmy w Wiedniu w roku 1970. I chcąc nie chcąc, my się musimy w to angażować, doradzać i tak dalej. Wszystko kilkanaście godzin przed meczem, który dla większości z nas jest najważniejszym meczem życia. No i przegraliśmy z Manchesterem City, do czego te okoliczności znacznie się przyczyniły. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dwa lata później, kiedy graliśmy na igrzyskach olimpijskich, już nie popełniliśmy tego błędu. Żadnych żon, narzeczonych, nic. Nawet jak ktoś nam mówił, że zrobiliśmy wystarczająco dużo, bo pokonaliśmy NRD i Związek Radziecki, nam było mało.

W finale pokonaliśmy Węgrów i zostaliśmy mistrzami olimpijskimi.

Ile jest prawdy w tym, że w zwycięskim meczu z Anglią w Chorzowie mógł pan w ogóle nie wyjść na boisko?

Bardzo dużo. Kilka dni przed meczem  podczas treningu Górnika Jurek Gorgoń przypadkowo zranił mi korkiem nogę. Przeciął skórę lewej nogi nad kolanem. To nie była groźna kontuzja, ale bolesna. Zalałem się krwią, trzeba było zszyć ranę, a to utrudniało bieganie. Moja kontuzja stała się tajemnicą poliszynela. Na szczęście rana szybko się goiła. Przerwa w treningach dobrze mi zrobiła, czułem się bardzo dobrze fizycznie i psychicznie. Oczywiście informacja o kontuzji dotarła do Anglików, więc na wszelki wypadek lekarz zapudrował mi bliznę tak, żeby nie było jej widać, gdyby któremuś Anglikowi przyszło do głowy kopnąć mnie w bolące miejsce.

Po porażce w Walii, z Anglią musieliśmy wygrać, żeby nie stracić szans w eliminacjach do mistrzostw świata 1974. Wierzyliście w to?

Głęboko. A jeszcze bardziej po zdobyciu gola na początku meczu. Jeśli zaś chodzi

o moją bramkę, to wykorzystałem błąd Bobby'ego Moore'a. Nawet legendy popełniają błędy. Kiedy jako ostatni obrońca przekładał sobie piłkę z nogi na nogę, zabrałem mu piłkę i pobiegłem na bramkę. Ale to się tak mówi. Uciekłem Moore'owi, ledwo utrzymałem się na nogach, dotknąłem kolanem ziemi. Do bramki miałem około 40 metrów. Moore już nie mógł mnie dogonić. Gdybym nawet chciał podawać biegnącemu z lewej strony Robertowi Gadosze, nie mógłbym tego zrobić, bo McFarland przejąłby piłkę. Musiałem strzelać, ale między wychodzącym bramkarzem Peterem Shiltonem a słupkiem bramki była przestrzeń niewiele szersza od piłki. Musiałem tam trafić z kilkunastu metrów. I trafiłem. W tej sytuacji, w meczach z Romą i w kilku innych, w których zdobywałem ważne bramki, czułem niezwykłą pewność siebie. Wiedziałem, że mi się uda, bo po tym wielogodzinnym odbijaniu piłki o ścianę familoka w Sośnicy panowałem absolutnie nad piłką.

Pańska popularność nie maleje. Młodzież wie, kim był Lubański...

To miłe, szczególnie w Warszawie, gdzie spotykam się z dowodami sympatii. Ale czasami spada ona na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Dwa czy trzy lata temu zostałem zaproszony na mecz Manchesteru w Lidze Mistrzów. Kiedy Manchester zdobywał w roku 1968 Puchar Europy, przegrał w drodze do finału tylko jeden mecz, z Górnikiem na Stadionie Śląskim, zresztą po mojej bramce. Powiem szczerze, nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Towarzyszył mi Bobby Charlton, mój przeciwnik i partner z boiska, a dwie godziny przed meczem do swojej szatni zaprosił mnie Alex Ferguson. I wie pan, co powiedział? Że kiedy w roku 1969 Górnik grał na Ibrox Park w Glasgow z Rangersami, on siedział na ławce rezerwowych i nie zapomni akcji, w której ośmieszyłem dwóch obrońców i strzeliłem bramkę. On to jeszcze pamięta, a mnie to wystarczy.

Włodzimierz Lubański – król strzelców

Urodzony 28 lutego 1947 roku w Gliwicach. 75-krotny reprezentant Polski (1963 – 1980), zdobywca 48 bramek (rekord). Mistrz olimpijski z Monachium (1972). Uczestnik mistrzostw świata w Argentynie (1978). Zawodnik Sośnicy Gliwice, GKS Gliwice (1958 – 1962), Górnika Zabrze (1963 – 1975), KSC Lokeren (1975 – 1982), Valenciennes (1982 – 1983], Stade Quimper (1983 – 1985), Mechelen (1985). Siedmiokrotny mistrz Polski, sześciokrotny zdobywca Pucharu Polski (wszystkie sukcesy w barwach Górnika). Laureat nagrody Fair Play UNESCO. Obecnie jest wiceprezesem Polonii Warszawa ds. sportowych.

O piłkarzach ligowych i innych sportowcach klasy reprezentacyjnej mówiło się w czasach Polski Ludowej  państwowi amatorzy. Jak to wyglądało w przypadku Górnika?

Włodzimierz Lubański:

Pozostało 99% artykułu
Wydarzenia
Bezczeszczono zwłoki w lasach katyńskich
Materiał Promocyjny
GoWork.pl - praca to nie wszystko, co ma nam do zaoferowania!
Wydarzenia
100 sztafet w Biegu po Nowe Życie ponownie dla donacji i transplantacji! 25. edycja pod patronatem honorowym Ministra Zdrowia Izabeli Leszczyny.
Wydarzenia
Marzyłem, aby nie przegrać
Materiał Promocyjny
Przewaga technologii sprawdza się na drodze
Materiał Promocyjny
4 letnie festiwale dla fanów elektro i rapu - musisz tam być!
Materiał Promocyjny
Transformacja w miastach wymaga współpracy samorządu z biznesem i nauką