Można powiedzieć, że miał pan dużo szczęścia.
Ale lubiłem się bawić, tańczyć. To było mi potrzebne. Takie wspólne wyjścia miały jeszcze jedną zaletę. Dzięki nim byliśmy zintegrowani.
Zabieraliśmy na zabawy żony, dziewczyny, narzeczone, które szybko znajdowały wspólny język – dzieci, dom, zakupy. Tworzyliśmy prawdziwą rodzinę Górnika Zabrze. Wspólnie spędzaliśmy święta i sylwestra. Było jeszcze coś, co wpływało na atmosferę. Prawie wszyscy zarabialiśmy mniej więcej tyle samo, nie było więc powodów do zawiści. I do tego wszyscy byliśmy Polakami. Dziś, kiedy jeden ma pensję 10 tysięcy euro, drugi 30 tysięcy, a mimo tajemnicy i tak wszyscy wiedzą, tak miło już nie jest.
W lutym 1963 roku skończył pan 16 lat, w kwietniu zadebiutował w pierwszej lidze, a we wrześniu otrzymał powołanie do reprezentacji Polski. Pamięta pan te miesiące?
Pamiętam dwa wyjazdy do Szczecina. W lidze debiutowałem w meczu z Arkonią. Wygraliśmy 4:0, a ja strzeliłem bramkę. Powołanie do reprezentacji spadło na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Reprezentację prowadził Tadeusz Foryś. Zaprosił mnie do kadry, ale kiedy informował mnie o tym sekretarz Górnika, powiedział, a może przeczytał pismo, że "zostałem powołany celem zapoznania się z atmosferą".
I dodał, żebym sobie nie robił większych nadziei na grę. Nie pamiętam, jak znalazłem się w Szczecinie, czy jechałem pociągiem z Zabrza przez kilka godzin sam czy z innymi kolegami ze Śląska. Na pewno z Zygą Szołtysikiem, bo on też wtedy debiutował. Zgrupowanie trwało około tygodnia, więc miałem okazję pokazać, że zasługuję na coś więcej niż oglądanie na boisku starszych kolegów. Potem dowiedziałem się od trenera, że on już po kilku zajęciach nie miał wątpliwości. 4 września 1963 roku w wieku 16 lat i 188 dni wybiegłem w pierwszej jedenastce najlepszych polskich piłkarzy z numerem 7 na białej koszulce. Pokonaliśmy Norwegię 9:0, a ja strzeliłem jedną z bramek. Chyba od tamtej pory nie było w naszej reprezentacji ani młodszego debiutanta, ani zdobywcy gola. A niedługo minie od tamtego dnia 50 lat.
Sędzia sprawdzał więc panu nie dowód czy paszport, tylko legitymację szkolną?
Tak było. I jako uczeń Technikum Ceramicznego w Gliwicach zacząłem zwiedzać świat. Poznawałem też obyczaje. Niedługo po debiucie w reprezentacji pojechaliśmy z Górnikiem na tournée po Ameryce. Uszyli nam z tej okazji garnitury, ale byłem zaskoczony, że do wyjściowych marynarek nie bardzo pasują nakładane kieszenie. Podzieliłem się tą uwagą ze starszymi kolegami, ale oni uspokoili mnie, że wszystko jest w porządku. Tak ma być. No i szybko przekonałem się dlaczego. Najpierw szok, bo na lotnisku w Chicago witało nas 10 tysięcy Polaków. A potem w Chicago i w Nowym Jorku nie nadążaliśmy z przyjmowaniem zaproszeń na bankiety. Na każdym życzliwi rodacy wkładali nam do kieszeni zwitki banknotów. I wtedy pojąłem sens tych nakładanych kieszeni.
Dolara pan wcześniej nie widział?
A żeby pan wiedział. Mieszkałem w pokoju ze Staszkiem Oślizłą, starszym ode mnie o dziesięć lat, który w pewnym okresie odgrywał rolę mojego przewodnika życiowego. Opróżniliśmy kieszenie, wyłożyliśmy wszystko na stół, a Staszek swoim tekstem wyprzedził Bareję. – Patrz, Włodek – powiedział – tak wyglądają dolary. Stanęliśmy w oknie na 30. piętrze hotelu na Manhattanie, popatrzyliśmy z góry na oświetlone miasto, sznur samochodów i pomyśleliśmy o tym samym. Ja o szarej Sośnicy, a Staszek o swoim Radlinie. Pierwszy raz piłem wtedy sok pomarańczowy i rozczarowała mnie coca-cola. Po tym, co pisano o niej w kraju, byłem pewien, że to jakiś narkotyk. A ja wypiłem i nic.
I co zrobiliście z dolarami?
To był problem, bo oficjalnie do Polski nie wolno było ich wwieźć. Więc wwoziliśmy nielegalnie. Z czasem, kiedy już nabrałem doświadczenia, wiedziałem, co warto wywieźć z kraju. Wyjeżdżaliśmy z jedną torbą pełną kryształów i wódki, a wracaliśmy z trzema pełnymi towarów.
To była w pewnym sensie konieczność, ponieważ dieta wynosiła jeden czy dwa dolary. A celnicy na lotnisku Pyrzowice nie byli służbistami. Zwłaszcza po zwycięstwach Górnika.
Czy myślenie o interesach nie przeszkadzało w koncentracji przed meczem?
Nie, wszystko mieliśmy opracowane. Ale faktem jest, że w jednym przypadku chyba przeszkodziło, i to w najważniejszym momencie.
W roku 1970 na finał rozgrywek o Puchar Zdobywców Pucharów w Wiedniu pojechały z nami żony. A wie pan, jak to jest z żonami...
Wiem...
Jedna chce to, druga tamto, biegają od sklepu do sklepu i nie mogą się zdecydować. A przypominam, że jesteśmy w Wiedniu w roku 1970. I chcąc nie chcąc, my się musimy w to angażować, doradzać i tak dalej. Wszystko kilkanaście godzin przed meczem, który dla większości z nas jest najważniejszym meczem życia. No i przegraliśmy z Manchesterem City, do czego te okoliczności znacznie się przyczyniły. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dwa lata później, kiedy graliśmy na igrzyskach olimpijskich, już nie popełniliśmy tego błędu. Żadnych żon, narzeczonych, nic. Nawet jak ktoś nam mówił, że zrobiliśmy wystarczająco dużo, bo pokonaliśmy NRD i Związek Radziecki, nam było mało.
W finale pokonaliśmy Węgrów i zostaliśmy mistrzami olimpijskimi.
Ile jest prawdy w tym, że w zwycięskim meczu z Anglią w Chorzowie mógł pan w ogóle nie wyjść na boisko?
Bardzo dużo. Kilka dni przed meczem podczas treningu Górnika Jurek Gorgoń przypadkowo zranił mi korkiem nogę. Przeciął skórę lewej nogi nad kolanem. To nie była groźna kontuzja, ale bolesna. Zalałem się krwią, trzeba było zszyć ranę, a to utrudniało bieganie. Moja kontuzja stała się tajemnicą poliszynela. Na szczęście rana szybko się goiła. Przerwa w treningach dobrze mi zrobiła, czułem się bardzo dobrze fizycznie i psychicznie. Oczywiście informacja o kontuzji dotarła do Anglików, więc na wszelki wypadek lekarz zapudrował mi bliznę tak, żeby nie było jej widać, gdyby któremuś Anglikowi przyszło do głowy kopnąć mnie w bolące miejsce.
Po porażce w Walii, z Anglią musieliśmy wygrać, żeby nie stracić szans w eliminacjach do mistrzostw świata 1974. Wierzyliście w to?
Głęboko. A jeszcze bardziej po zdobyciu gola na początku meczu. Jeśli zaś chodzi
o moją bramkę, to wykorzystałem błąd Bobby'ego Moore'a. Nawet legendy popełniają błędy. Kiedy jako ostatni obrońca przekładał sobie piłkę z nogi na nogę, zabrałem mu piłkę i pobiegłem na bramkę. Ale to się tak mówi. Uciekłem Moore'owi, ledwo utrzymałem się na nogach, dotknąłem kolanem ziemi. Do bramki miałem około 40 metrów. Moore już nie mógł mnie dogonić. Gdybym nawet chciał podawać biegnącemu z lewej strony Robertowi Gadosze, nie mógłbym tego zrobić, bo McFarland przejąłby piłkę. Musiałem strzelać, ale między wychodzącym bramkarzem Peterem Shiltonem a słupkiem bramki była przestrzeń niewiele szersza od piłki. Musiałem tam trafić z kilkunastu metrów. I trafiłem. W tej sytuacji, w meczach z Romą i w kilku innych, w których zdobywałem ważne bramki, czułem niezwykłą pewność siebie. Wiedziałem, że mi się uda, bo po tym wielogodzinnym odbijaniu piłki o ścianę familoka w Sośnicy panowałem absolutnie nad piłką.
Pańska popularność nie maleje. Młodzież wie, kim był Lubański...
To miłe, szczególnie w Warszawie, gdzie spotykam się z dowodami sympatii. Ale czasami spada ona na mnie zupełnie nieoczekiwanie. Dwa czy trzy lata temu zostałem zaproszony na mecz Manchesteru w Lidze Mistrzów. Kiedy Manchester zdobywał w roku 1968 Puchar Europy, przegrał w drodze do finału tylko jeden mecz, z Górnikiem na Stadionie Śląskim, zresztą po mojej bramce. Powiem szczerze, nie spodziewałem się takiego przyjęcia. Towarzyszył mi Bobby Charlton, mój przeciwnik i partner z boiska, a dwie godziny przed meczem do swojej szatni zaprosił mnie Alex Ferguson. I wie pan, co powiedział? Że kiedy w roku 1969 Górnik grał na Ibrox Park w Glasgow z Rangersami, on siedział na ławce rezerwowych i nie zapomni akcji, w której ośmieszyłem dwóch obrońców i strzeliłem bramkę. On to jeszcze pamięta, a mnie to wystarczy.
Włodzimierz Lubański – król strzelców
Urodzony 28 lutego 1947 roku w Gliwicach. 75-krotny reprezentant Polski (1963 – 1980), zdobywca 48 bramek (rekord). Mistrz olimpijski z Monachium (1972). Uczestnik mistrzostw świata w Argentynie (1978). Zawodnik Sośnicy Gliwice, GKS Gliwice (1958 – 1962), Górnika Zabrze (1963 – 1975), KSC Lokeren (1975 – 1982), Valenciennes (1982 – 1983], Stade Quimper (1983 – 1985), Mechelen (1985). Siedmiokrotny mistrz Polski, sześciokrotny zdobywca Pucharu Polski (wszystkie sukcesy w barwach Górnika). Laureat nagrody Fair Play UNESCO. Obecnie jest wiceprezesem Polonii Warszawa ds. sportowych.