Oranjecamping w Charkowie już się zwinął w dziewięć ciężarówek. Teraz przez Holandię jedzie do Londynu, rozstawić się na igrzyska. Tuż po meczu w barze na kempingu była promocja: zamiast „Happy Hour" – „Sad Hour". I dwa piwa w cenie jednego, żeby zapić smutki.
Od przegranego meczu z Portugalią na stronach internetowych największych gazet trwa relacja na żywo: tak przeżywamy Oranjekac – albo Eurokac. Fruwają mocne słowa o hańbie, wstydzie, upokorzeniu. Powstają rankingi: kto się najbardziej zbłaźnił, kto był największym egocentrykiem.
Dostaje się wszystkim. Piłkarzom za kłótnie, wynoszenie dziennikarzom tajemnic drużyny i przede wszystkim za kiepską grę, trenerowi Bertowi van Marwijkowi za to, że nie potrafił ocucić drużyny, nawet rzecznikowi prasowemu, za to że gwiazdy grały mu na nosie, gdy próbował je umawiać na wywiady, w czym celował zwłaszcza Robin van Persie.
Obrywa też dyrektor reprezentacji za wybór Krakowa na bazę na czas Euro, podczas gdy wszystkie grupowe mecze Holendrzy mieli w Charkowie i akurat w tym mieście dałoby się znaleźć coś odpowiedniego, przekonują krytycy. A tak powłócząca nogami reprezentacja musiała jeszcze po każdym meczu latać z powrotem do Polski, zarywając noce. A w Krakowie i tak zamykała się w twierdzy Sheraton, więc po co jej były te podróże.
Nigdy jeszcze Holandia nie zdziałała tak mało w wielkim turnieju. Ostatni raz odpadała bez zwycięstwa z przedwojennych mundiali, ale tam zagrała po jednym meczu. A teraz żegna Charków z trzema porażkami, ledwie dwiema zdobytymi bramkami i pięcioma straconymi.