Reusa lubią w Niemczech za szybkość na boisku i skromność poza nim. Choć kapitan reprezentacji Philipp Lahm zapraszał go do Bayernu, twierdząc, że najlepsi powinni grać w Monachium, wybrał Borussię Dortmund. Tam się urodził i wychował.
Nigdy nie miał pretensji, że się na nim nie poznali. Twierdzili, że jest za niski i za chudy (dziś ma 180 cm i waży 70 kg), kazali siedzieć na ławce. A on chciał grać i się rozwijać. Odszedł, gdy miał 16 lat. Do trzecioligowego Rot Weiss-Ahlen. Treningi łączył z praktyką w salonie Mercedesa.
– Chciałem mieć jakiś plan B, gdyby mi nie wyszło – tłumaczy. Ale poddawać się nie zamierzał. – Powtarzałem sobie: nie możesz stracić przyjemności z gry w piłkę, musisz nadal ciężko pracować. Na szczęście miałem wokół siebie ludzi, którzy przypominali mi, że warto walczyć o swoje marzenia – dodaje.
Ci ludzie to ojciec Thomas, mechanik i jego pierwszy trener, matka Manuela (pracuje w biurze) i dwie siostry. Wszyscy przyjechali na mecz do Gdańska, z dumą patrzyli na Marco.
Reus pomógł Ahlen awansować do drugiej ligi. Tam wpadł w oko skautom z Moenchengladbach i nastąpił zwrot w jego karierze. Zadebiutował w Bundeslidze, parę tygodni później strzelił Mainz pierwszą bramkę – po ponad 50-metrowym rajdzie.
Miał tak duży wpływ na grę drużyny, że zaczęto ją nazywać „Boreussia", a jego samego „Rolls Reus". Zdobył gola, który uratował zespół przed spadkiem. Ostatni sezon zakończył z 18 bramkami (cztery mniej od Roberta Lewandowskiego), ale nie zapominał też o kolegach – miał 11 asyst. Zostawił klub przed eliminacjami Ligi Mistrzów. A na Facebooku przybyło mu 200 tys. nowych fanów.