"Rz": W sobotę w Szwecji pierwszy pucharowy bieg, 10 km ze startu indywidualnego. Stoi pani w bramce, czeka na sygnał, jest wtedy jakiś sposób na gonitwę myśli?
Justyna Kowalczyk:
Nie potrzebuję. Zazwyczaj startuję jako jedna z ostatnich, więc skracam oczekiwanie, patrząc na telebim, podglądam, jak sobie radzą rywalki w najtrudniejszych miejscach trasy. A resztę załatwiają nerwy. Moje normalne tętno to 60, tyle mam, gdy siedzę przy biurku i coś piszę. Gdy chodzę, rośnie do 80 uderzeń na minutę. A gdy staję na starcie, mam 130 i to nie ma nic wspólnego z rozgrzewką. Tak działa strzał adrenaliny.
Jest pani od niego uzależniona?
Im jestem starsza, tym to uzależnienie słabsze. Kiedyś każdy start wydawał mi się sprawą życia lub śmierci. Nawet w podrzędnych zawodach. Wszystkim się przejmowałam, wszystko chciałam mieć dopięte na ostatni guzik. Ale to było w czasach, gdy trening nie kosztował mnie aż tyle bólu i wyrzeczeń. Młody człowiek łatwiej znosi cierpienie fizyczne i psychiczne. Pędzi od zawodów do zawodów. A teraz czasem wszystko boli. I samo przekroczenie własnych możliwości na treningu daje taką satysfakcję, jaką dawniej dawały tylko starty. Poza tym dojrzałam na tyle, że bieganie nauczyłam się traktować jak pracę. Najwspanialszą na świecie, doskonałą, wymarzoną, ale jednak pracę. W tej pracy jest radość, ból, wszystkie kolory.