Rz: Czy widział pan kiedykolwiek Donalda Tuska w tak trudnej sytuacji, w jakiej znalazł się obecnie?
Owszem, o poranku po wyborach w 1993 roku, gdy Kongres Liberalno-Demokratyczny je przegrał. Donald był zdruzgotany. Ale obecna afera podsłuchowa stanowi bez wątpienia ogromny cios. Tym większy, że on zapewne wie, iż jest na straconej pozycji. Jedyny scenariusz, który umożliwiłby mu wybrnięcie z tej sytuacji, to taki, że innych nagrań już nie ma. Moim zdaniem to jest nierealne.
Od wybuchu afery podsłuchowej premier kilkakrotnie zmieniał narrację. Zaczął od stwierdzenia „przykra sprawa, nie bagatelizuję tego", a skończył na grupie przestępczej, która terroryzuje państwo. Skąd te zmiany?
Na początku byli w panice i chcieli się odcinać od Sienkiewicza i innych. Potem Tusk zdał sobie sprawę, że to będzie łańcuszek dymisji wymuszonych kolejnymi nagraniami z nim samym na końcu. Zastosował więc niezwykle ryzykowny dla PO, ale jedyny dla niego wariant: „Idziemy w zaparte". Jak w „Misiu": „Ja jestem kierownikiem tej szatni i co pan mi zrobisz". Odwracają więc sprawę. Nieważne, co wynika z nagrań, państwo jest zagrożone przez zamach stanu, zorganizowaną grupę przestępców, pewno inspirowanych przez Rosję albo mafię. Trzeba ich złapać i to załatwi problem. Oczywiście to bzdury, ale na pewno jest kilkanaście procent Polaków tak bezkrytycznych wobec PO, że to przyjmą.
Wydawało się, że Tusk genialnie zarządza kryzysem. Afera hazardowa została rozegrana perfekcyjnie, kryzys związany z katastrofą smoleńską na początku też został dobrze zażegnany. A tym razem chaos.