Carsten Spohr rozkłada ręce. – Nie potrafimy zrozumieć, jak samolot w doskonałym stanie technicznym, z dwoma doświadczonymi i przeszkolonymi przez Lufthansę pilotami mógł spaść z wysokości przelotowej – przyznaje prezes Lufthansy. To właśnie do niemieckiego potentata należał samolot tanich linii Germanwings, który we wtorek rozbił się we francuskich Alpach. Katastrofy nikt nie przeżył.
Maszyna ze 150 osobami na pokładzie wystartowała o 9.55 z Barcelony. Do Duesseldorfu miała dotrzeć dwie godziny i dziesięć minut później. Pogoda była dobra. Jak jednak ujawniły w środę francuskie władze, o 10.30 samolot, który znajdował się na wysokości 28 tys. stóp nad Morzem Śródziemnym, niespodziewanie zaczął tracić wysokość. Co minutę był o przeszło tysiąc stóp niżej.
Podejrzane zachowanie samolotu francuscy kontrolerzy lotów zauważyli niemal natychmiast. Próbowali się skontaktować z maszyną, która zboczyła z kursu. Ale bez skutku.
Także piloci w ogóle nie próbowali nawiązać łączności z wieżą kontrolną, nie wysłali sygnału ratunkowego.
Widząc, co się dzieje, francuska armia wysłała myśliwiec Mirage za airbusem A320 Germanwings. Miał sprawdzić, czy samolot nie znajduje się w rękach terrorystów. Na miejsce dotarł jednak za późno.
Ten dramat trwał 18 minut, aż w końcu maszyna rozbiła się na stoku wysokiej na ok. 6 tys. stóp (2 tys. m) góry. Dlaczego piloci nie szukali pomocy?
Odpowiedź na to pytanie próbuje znaleźć ekipa z aż trzech czołowych krajów Unii: Francji, Niemiec i Hiszpanii.