W chłodziarkach stały puszki coca-coli i 7 Up, których nie wypiją już amerykańscy żołnierze. Obrazki rosyjskich wojsk w do niedawna amerykańskiej bazie wojskowej, która miała zapewniać bezpieczeństwo Kurdom, poruszyły amerykańską opinię publiczną i wywołały ostrą reakcję wielu polityków, także republikańskich. Nie mniejsze wrażenie robiły w ostatnich dniach pokazywane przez CNN obrazki z kurdyjskich miast, z amerykańskimi żołnierzami obrzucanymi ziemniakami przez Kurdów i obwinianymi o śmierć kurdyjskich dzieci w trakcie trwającej inwazji tureckiej, na którą Waszyngton faktycznie dał przyzwolenie.
O błędach politycznych prezydenta USA wiele już napisano. Inna sprawa to ambicje prezydenta Turcji. Recep Tayyip Erdogan zaraz na początku ofensywy ostrzegał partnerów z Unii Europejskiej, by nie określali w ostrych słowach jego aktywności na terenie Syrii, szczególnie strat wśród ludności cywilnej.
Zażądał milczenia, jednocześnie szantażując zachodnich partnerów bliżej niesprecyzowanymi konsekwencjami. Ale to nie koniec problemów, jakie Zachodowi sprawiają rozochoceni polityką prezydent USA oraz prezydent Turcji. Kolejna kwestia dla nas do przemyślenia to wzmocniony sojusz Turcji i Rosji w Syrii, następna sprawa to ambicje rządu Turcji, by uzyskać dostęp do broni nuklearnej.
Erdogan deklaruje, że chciałby dla Turcji dostępu do tej broni, co musi oznaczać wyłamanie się z zasad układu o nierozprzestrzenianiu broni jądrowej.
Gdzieś w tle tej polityki jest wielki sentyment, który dzisiejsi władcy autorytarni, ale też demokratyczni przywódcy, oferują swoim społeczeństwom. Przecież tak w Rosji, jak i w Turcji chodzi o jedno: o sygnał, że wracają imperia. Władcy mówią do swoich obywateli coś w rodzaju: zawracamy świat mniej więcej o sto lat – czyli do epoki, kiedy kończyła się I wojna światowa. To nic, że żyjemy w czasach powszechnego internetu, a nie telegrafu, że wszystko wokół się zmieniło. Ludzie wciąż potrzebują tego samego: usłyszeć, że znowu będą wielcy.