Najpierw młodzi entuzjaści służby wojskowej w imię dobra ojczyzny tłumnie zgłaszali się w punktach rekrutacyjnych. Szli do wojska, bo mieli tradycje rodzinne albo podziwiali wojskowych. Mężczyźni i kobiety. W atmosferze święta przysięgali, że będą walczyć o niepodległość Stanów Zjednoczonych. Bliscy bili brawo. Gdy oklaski milkły, trzeba się było zmierzyć z twardą rzeczywistością szkolenia.
– Oficerowie rekrutacyjni pokazują tylko plusy służby – mówi z goryczą jeden z byłych żołnierzy. – Nie mówią: będziesz rozstrzeliwał jeńców, bił irackich cywilów, zobaczysz, jak ginie twój przyjaciel. Wojsko jest po to, żeby zabijać, ale nikt nie chce o tym mówić ani słyszeć.
W regulaminach także nie ma słowa: zabijać. Pojawia się ono stopniowo – w czasie strzeleckich ćwiczeń, gdy mierzą do celów wielkości człowieka, i wspólnych śpiewów, które mają budować ducha walki. – Człowiek powoli tym nasiąka, a potem śpiewa, że trzeba zabijać dzieci – zauważa jeden z bohaterów filmu.
Potem jadą na wojnę i nic już nie jest takie oczywiste. W Iraku walki toczyły się wszędzie. – To nie była wojna, na której żołnierz zabija żołnierzy. – wspomina jeden z Amerykanów. – Trzeba nienawidzić wrogów. W Iraku nienawidziliśmy wszystkich. Wśród nich dzieci.
– Na szkoleniu mówili nam: jeśli ktoś jest przed maską – przejedź go – wspomina żołnierz, który widział, jak jego kolega rozjechał kilkuletniego chłopca. Obrazy zabitych dzieci powracają do nich najczęściej. Gdy je widzieli, pojawiało się poczucie winy, które nasuwało pytanie: po co tu jestem? Ale żeby przetrwać, robili to, co inni, bo jak mówią: „każdy kto znalazłby się w Iraku, postępowałby tak samo”. Jeden z żołnierzy pamięta, jak z kolegami powiesili na trzy dni na drzewie za ręce podejrzewanego o udział w al-Kaidzie człowieka. Zdjęli, kiedy wdała się gangrena. Okazało się, że został aresztowany przez pomyłkę.