Narrację i dramaturgię spektaklu, niczym w dokumentalnym thrillerze, współtworzy podawany na planszach czas dzielący nas od katastrofy. Dlatego całkiem dokładnie mogę uprzedzić telewidzów, że pierwsze dwadzieścia minut denerwuje jak źle napisana telenowela.
Reżyserka Maria Zmarz-Koczanowicz niewiele mogła zrobić, żeby uratować mało prawdopodobny i niezwykle pretensjonalny monolog Joanny. Dziewczyna jest muzykiem i w dniu arcyważnego przesłuchania nie może wyjść z domu. Została zamknięta – złośliwie czy przypadkowo – przez narzeczonego Grega (Rafał Maćkowiak), z którym pokłóciła się poprzedniego wieczoru. To, że gra na teorbanie, odmianie lutni, nie ma, niestety, większego znaczenia dla akcji. Tylko Polakom nazwa może się kojarzyć z turbanem, symbolem Bliskiego Wschodu. Ale wmówić nam, że przaśne kostiumy i wnętrza są Nowym Yorkiem, już się nie da.
Sztuce nie pomaga też grająca główną rolę Magdalena Walach (na zdjęciu), znana m. in. z „Tancerzy”. Jej aktorstwo razi naiwną nadekspresją. Już zdążyłem się zdziwić, jak można zrobić nudną sztukę o tragedii, która wywróciła do góry nogami współczesny świat, gdy wątki zaczęły się układać.
W czasie, gdy dwa opanowane przez terrorystów samoloty lecą już na nowojorskie wieże, Simeon stworzył rozgrywający się równolegle dramat rodziny i najbliższych Joanny. Wszystko spoczywa w rękach bohaterów, którzy, jak w greckiej tragedii, są nieświadomi, że od pozornie nieznaczących decyzji zależy ich życie. I to jest główna siła dramatu.
Główny plan ogranicza się do mieszkania Joanny, ale dzięki wszechobecnym multimediom – telefonom, komórkom, Skype’powi oraz wideo-domofonowi, sztuka rozgrywa się w Nowym Jorku, w World Trade Center, gdzie pracuje Greg. I na całym świecie. Problemy głównej bohaterki poznajemy dzięki czatowi z przyjaciółką. Akcję napędza matka wydzwaniająca z dalekiej Francji, zaniepokojona tym, co się dzieje z synem Michałem, który nie daje znaku życia od czasu, gdy wylądował w Nowym Jorku.