Umierał trzy razy. Po raz pierwszy w maju 1990 roku, gdy jego syn Christian wziął pistolet i zastrzelił chłopaka swojej siostry Cheyenne. Drugi cios przyszedł pięć lat później, gdy Cheyenne podjęła trzecią próbę samobójczą – tym razem skuteczną. Od tej chwili było jasne, że gigant kina, który zmienił wyobrażenia o aktorstwie w Hollywood, niezapomniany Vito Corleone z „Ojca chrzestnego” (1972), już się nie podniesie.
Kompletnie załamany jeszcze bardziej zamknął się w sobie i odseparował od innych na kupionej przed laty tahitańskiej wyspie Tetiaroa leżącej na południowym Pacyfiku. Miała być jego prywatnym rajem, miejscem wytchnienia od hollywoodzkiego blichtru, rozgłosu. Okazała się samotnią zdruzgotanego człowieka.
Tragedie rodzinne z lat 90. sprawiły, że aktorstwo nie dawało mu już radości. Oglądanie Brando w filmach z tego okresu nie należało do przyjemnych doświadczeń. W rozlanej twarzy aktora trudno było dopatrzyć się rysów zabójczo przystojnego gwiazdora sprzed lat, wiecznego buntownika, idola młodych. Zamiast aktorskiego geniusza widać zdziwaczałego, monstrualnie grubego starca, który ledwo chodzi i mamrocze, zamiast wypowiadać kwestie.
Dla reżyserów zawsze był utrapieniem, ale pod koniec kariery stał się szczególnie kłótliwy. Podczas kręcenia „Rozgrywki” (2001) – ostatniego filmu, w którym wystąpił – kpił z reżysera Franka Oza, nazywając go świnką Piggy (Oz użyczył głosu bohaterce „The Muppet Show”). Na dużym ekranie pojawiał się sporadycznie i tylko wtedy, gdy potrzebował pieniędzy, by spłacić zaciągnięte długi i zdobyć gotówkę na alimenty.
W 2002 roku Maria Cristina Ruiz, była gospodyni domowa Brando, zażądała od niego 100 milionów dolarów, twierdząc, że jest ojcem jej trojga dzieci. Brando nie był w stanie spełnić tych żądań. Nie miał już pieniędzy. Zmarł w 2004 roku w wieku 80 lat – z 20 milionami dolarów debetu na koncie.