[b]Rz: Pamięta pan pierwsze wizyty w kinie?[/b]
[b]Jan Wieczorkowski:[/b] Chyba dzięki nim zostałem aktorem. Mama zaprowadziła mnie do kina tylko raz, potem chodziłem już sam. Miałem osiem lat i czułem, że to jest moje miejsce, moje „Cienema Paradiso”. Uciekałem do niego i myślałem, że byłoby fajnie spędzić życie w filmie. Po wyjściu z kina szedłem do domu i w ogródku odgrywałem obejrzane role. Do dziś po seansie dobrego filmu zdarza mi się przez godzinę lub dwie wierzyć, że jestem taki jak postać z ekranu. Został we mnie dzieciak, który pozwala się oczarować. Bez tego nie mógłbym uprawiać swojego zawodu.
[b]Jacy mężczyźni pana fascynowali?[/b]
Najpierw chciałem być gwiezdnym piratem – Harrisonem Fordem z „Gwiezdnych wojen”. Potem marzyłem, żeby jak Michael J. Fox w „Powrocie do przyszłości” jechać na deskorolce uczepiony bagażnika ciężarówki. Jeszcze zanim trafiłem do kina, uwielbiałem telewizyjne westerny z Johnem Waynem. Miał pistolet, władzę i zawsze spokojną twarz. Fascynował mnie też opanowany detektyw Kojak. Dużo później dorosłem do Marlona Brando, Jamesa Deana i Montgomery’ego Clifta – aktorów, którzy wnoszą na ekran własną wrażliwość i dzięki niej magnetyzują. Brando w ogóle nie uważał aktorstwa za sztukę. Ja myślę, że ono – choć nieczęsto – nabiera takiej rangi.
[b]W jednym z ostatnich wywiadów Brando, wówczas już zgorzkniały, mówił Larry’emu Kingowi, że aktorstwo to tylko metoda używania własnych uczuć. Jak pan buduje role?[/b]