"Naród, który ma przeciętnie czterech synów w rodzinie, może poważyć się na wojnę, bo jeśli dwóch polegnie, dwóch odziedziczy nazwisko" — przemawiał do narodu niemieckiego w 1940 roku Heinrich Himmler w Metz. Za swoją misję uważał tworzenie sprzyjających okoliczności dla „hodowli nordyckiej rasy nadludzi". W tym celu niezbędna była selekcja odpowiednich kobiet, mężczyzn i znajdujących się na świecie dzieci.
„Jeżeli znajdziemy osobę dobrej rasy zabierzemy jej dziecko do Niemiec" — deklarował Himmler w przemówieniu w 1943 roku w Poznaniu. Już wtedy ośrodki Lebensbornu działały nie tylko w Rzeszy, ale i w Bydgoszczy, Krakowie, Łodzi. Przez niektóre z nich przeszli bohaterowie filmu Kingi Wołoszyn-Świerk. Historie, które opowiadają — w większości są wstrząsające.
Volker Heinecke urodził się na Krymie, w Ajwowem w październiku 1940. Opowiada, że Himmler kazał szukać niebieskookich dzieci o blond włosach, które były zabierane rodzicom. On był jednym z nich. - Zawiodłem się na mojej matce. Świadomie okłamywała mnie w kwestiach najistotniejszych — mówi mężczyzna, który dopiero kilka lat temu poznał swoją historię.
Alicja Raczyńska została zabrana do Kalisza. Wspomina, że tak się bała, iż gotowa była jak inne dzieci nie mówić po polsku — tak jak od nich wymagano. Pamięta, że za karę trafiało się do piwnicy i że od tamtej pory boi się ciemności. Opowiada, że maluchy moczyły się w nocy, za co rano były bite.
Wszyscy pamiętają także przejmującą samotność. Archiwalne zdjęcia pokazują smutne buzie bez wyrazu. W rodzinach adopcyjnych nie zawsze dzieci zaznawały ciepła. Niemieckie rodziny przyjmowały je pod swój dach często z poczucia patriotycznego obowiązku, albo dla korzyści finansowych — były sowicie wynagradzane przez państwo. Wiele spośród zniemczonych dzieci nie poznało i już nie pozna swojej prawdziwej historii. Historycy szacują, że problem dotyczy około 200 tysięcy polskich dzieci wywiezionych do Niemiec i adoptowanych przez tamtejsze rodziny, a także około 150 tysięcy małych Francuzów. Przeszli różne koleje losu.